Jak tylko opuścliliśmy nasz rodzimy kraj los dla odmiany zaczął nam sprzyjać. Tak nam się przynajmniej wydawało. Lot upłynął całkiem przyjemnie i szybko. Po raz pierwszy chyba w historii paniczowych lotów cel podróży osiągnęliśmy przeszło pół godziny przed czasem. W Madrycie wylądowaliśmy nieco po 23 i w szampańskich humorach. Co działo się później opiszemy niebawem :)
No więc po krótkiej drzemce regeneracyjnej wracamy do naszej opowieści, tłumacząc się jednocześnie nieśmiało, że zanim zlegliśmy wyczerpani na pryczach podjęliśmy próbę opisania tego, co się wydarzyło, jednakże tu popełniliśmy błąd ogromny. Mianowicie pisaliśmy bezpośrednio na necie i po postawieniu ostatniej kropki niewiele myśląc (gdyż bardzo już byliśmy znużeni) wcisnęliśmy przycisk „dalej”. Wówczas oczom naszym ukazał się komunikat „połączenie zostało przerwane” i następnie „strona wygasła” i całą zawartość szlag trafił. Więcej tego błędu nie popełnimy, a wystarczającą karą jest konieczność szybkiego opisania tej historii powtórnie.
A zatem do rzeczy. Kiedy tylko rozwarły się przed nami szklane odrzwia Aeropuerto de Madrid Barajas z napisem „salidos” odetchnęliśmy z ulgą. Było już po północy, pogoda jak marzenie, przyjemne 15 stopni, bezchmurne niebo, a my pełni energii. Zapakowaliśmy się do autobusu i ruszyliśmy na Plaza de Cibeles. Stamtąd spacerowym krokiem ruszyliśmy przez Paseo del Prado w kierunku dworca Atocha, w pobliżu którego zlokalizowana była nasza noclegownia - Hostal Cordoba. Podążając cichą aleją wśród platanów, mijając kolejno muzea Prado, Thyssen-Bornemisza i Reina Sofia zadumaliśmy się nad spokojnym pięknem tego miejsca położonego w samym centrum przeszło trzymilionowego miasta, nad jego cichym majestatem, nad ogromem dorobku kulturalnego zgromadzonym w przepastnych zasobach wyżej wymienionych instytucji. Ogromu, z którego mieliśmy nadzieję coś niecoś uszczknąć w czasie naszego krótkiego, dwudniowego pobytu w Madrycie.
Trwalibyśmy pewnie nadal w tej uroczystej zadumie, gdyby nie przerwał jej niecodzienny (sprecyzować tu wypada – niecodzienny – dla nas) widok. Oto niemalże na progu famoso Museo Prado młoda kobieta wszem i wobec prezentowała owo miejsce, gdzie plecy się kończą. Gdybyż ona jeszcze wdzięki swe (tudzież antywdzięki) prezentowała pozując do aktu jakiemuś mistrzowi pędzla, ale nie. Panna przypilona potrzebą właśnie tu i teraz załatwiała swoje potrzeby fizjologiczne. Jak się mieliśmy później przekonać, wśród madrilenos zachowanie tego rodzaju jest na porządku dziennym. A właściwie na porządku nocnym. Podczas naszej nocnej eskapady wielokrotnie jeszcze napotykaliśmy na madrilenos oddających mocz kolejno na Puerta del Sol, na Plaza Santa Ana, w pobliżu Plaza Mayor i w niezliczonych zaułkach starego i nowego Madrytu. Madrilenos bowiem dosłownie żyją na ulicach swojego miasta, a to oznacza, że robią na nich wszystko. To „wszystko” to, jak się przekonaliśmy, naprawdę bardzo pojemne określenie. Oszczędzimy Wam szczegółów. Dość powiedzieć, że w historii naszych podróży nigdzie jeszcze, w żadnym z odwiedzanych przez nas miast nie widzieliśmy takiego chlewu. Na każdej, dosłownie na każdej uliczce, którą przeszliśmy dosłownie brodziło się w śmieciach, a zapach moczu momentami wwiercał się w nozdrza z taką siłą, że łzy wykręcał. Po kilku takich m(r)ocznych zaułkach zrozumieliśmy, dlaczego służby porządkowe miasta zlewają całe place wodą pod ciśnieniem. Przy takim ciśnieniu madrilenos z pewnością jest to niezbędne dla zapewnienia bezpieczeństwa sanitarno-epidemiologicznego miasta. Po cudownej Barcelonie, którą odwiedziliśmy nie takiego Madrytu się spodziewaliśmy.
W tych warunkach, po pozostawieniu rzecz jasna bagażu w Hostal Cordoba, włóczyliśmy się po mieście jakieś cztery godziny, starając skupiać się na naprawdę pięknej architekturze, choć wierzcie nam było ciężko. Próbując znaleźć jakiś przyjemny stylowy lokal, w którym można by posiedzieć przy zacnym trunku, porozmawiać, posłuchać flamenco, ponieśliśmy totalne fiasko. W Madrycie po godzinie 2 czynne są już w zasadzie wyłącznie nocne kluby i koegzystujące z nimi w idealnej symbiozie budy ze śmieciowym żarciem. Około 5 nieco już wygłodniali postanowiliśmy udaliśmy się do Chocolateria San Gines na słynne madryckie chocolate con churros – gęstą gorącą czekoladę z hiszpańską odmianą pączków, które się w niej macza. Lokalik trzeba powiedzieć miał swój klimat i pękał w szwach. Wolnych stolików brak, amatorzy churros oblegali każdy centymetr podłogi, prowadzili zażarte dyskusje, gestykulowali i pochłaniali niesamowite ilości tego miejscowego specjału. To nam wystarczyło za rekomendację. Udało nam się wywalczyć stolik i w tym ścisku i zgiełku zamówiliśmy quatro chocolates con churros. To co jest przysmakiem madrilenos dla nas okazało się kulinarnym samobójstwem. Po kilku łykach zemdliło nas zupełnie. Około 6 ledwo żywi opuściliśmy lokal kierując się w stronie naszej noclegowni. Po drodze postanowiliśmy jeszcze zajść na pięknie prezentujący się dworzec Atocha, który o godzinie 5 otwierał swoje podwoje dla pasażerów i zwiedzających. Tak, trzeba przyznać, że bardzo nam się tam podobało. Tak bardzo, że przycupnęliśmy tam na chwilkę pod palmami na chwilkę tylko… i tak zastał nas sen. Przecknęliśmy się koło 8 niemalże wypoczęci. Poczuwszy świeży dopływ energii postanowiliśmy dać z siebie wszystko i pomknęliśmy na Rastro – słynny madrycki niedzielny pchli targ. Bardzo nam się tam podobało, ale szczegółów nie mamy już siły Wam opisywać. Koło południa dotarliśmy wreszcie do Hostal Cordoba i polegliśmy zupełnie. System nas odciął. W chwili obecnej po powrocie do żywych ruszamy ponownie na miasto, Pełni optymizmu postanowiliśmy dać Madrytowi drugą szansę. Mamy nadzieję, że służby porządkowe uprzątnęły już ten bajzel sobotniej nocy.