O 3:50 rozdzwoniły się nasze budziki. W tym miejscu chcieliśmy przeprosić za ten nocny alarm wszystkich lokatorów Hostelu Cordoba, którego ściany są niezwykle cienkie. (Gwoli wyjaśnienia sam hostel w skali od 1 do 10 oceniliśmy na 3. Plus za dobrą lokalizację, przyzwoitą łazienkę i niezłą cenę. Minusy za brak okna wychodzącego na świat, obsługę, która ni w ząb nie rozumiała po angielsku, brak czajnika w pokoju, akustykę, rozmaite niepożądane zapachy dochodzące z naszego szybu wentylacyjnego - wczoraj była to frytura wyjątkowo nachalna, nawet dla mocno zakatarzonego nosa. Poza tym wszyscy czworo mieliśmy raczej uzasadnione podejrzenie, że pokoje były wynajmowane również na godziny.) W kwadrans byliśmy gotowi do drogi. Również w kwadrans według naszych szacunków mieliśmy z Paseo de Santa Maria de la Cabeza dojść do Plaza de Cibeles. Nasze szacunki okazały się bardzo optymistyczne. W związku z tym połowę Paseo del Prado przetruchtaliśmy targając plecaki i wlokąc za sobą walizy. Nic by to jednak nie dało, gdyby nie wprost heroiczny wyczyn Piotra, który puścił się pędem za autobusem już przygotowującym się do odjazdu. Opuściliśmy więc Madryt planowo o 6.20. O 6.45 czasu miejscowego wylądowaliśmy w Marakeszu. Nieco po siódmej byliśmy już w mieście i tu poszliśmy na żywioł zapuszczając się w kręte uliczki medyny w poszukiwaniu noclegu, którego wcześniej nie rezerwowaliśmy. W tym czasie Marakesz dopiero z wolna przecierał oczy i budził się do życia. Na widok turystów objuczonych nie gorzej od miejscowych osłów każdy prawdziwy mieszkaniec Marakeszu bardzo szybko jednak przytomnieje i już za chwile mieliśmy przewodników na pęczki. Panowie uparcie postanowili z nich nie korzystać i samodzielnie zachodzić do napotkanych po drodze hosteli i riadów. Już z pierwszego wyszli bardzo weseli. Cena ponoć była bardzo kusząca (100 dirhamów za noc za dwuosobowy pokój). O warunkach usłyszałyśmy tylko tyle, że groźba zawalenia się budynku była bardzo realna i że nie byłybyśmy zadowolone. Cóż dopasowując się do miejscowych wzorców kulturalno – obyczajowych pozwoliłyśmy panom decydować za nas biedne i słabe kobiety. A pan z owego walącego się hostelu klasy 0 był tak miły, że zupełnie bezinteresownie zaprowadził nad do pięknego riadu – werry biutifull, werry biutifull. Daliśmy się zaprowadzić do w istocie bardzo przyjemnego przybytku, zarządzanego przez bardzo miłego pana, który mówił bardzo ładnie po angielsku. Rozsiedliśmy się w bardzo wygodnych fotelach wewnętrznego dziedzińca riadu. Woda w fontannie szumiała przyjemnie. Bardzo nam się tam podobało, dopóki miły pan nie wydusił z siebie w końcu ceny – friendly price 800 dh za noc w dwupoziomowym czteroosobowym pokoju. Cena ta w sumie nie wydała nam się specjalnie wygórowana za warunki, które riad oferował, ale zakładaliśmy, że wydamy mniej, a poza tym w naszych panach już kiełkował bakcyl targowania. My kruche i delikatne kobietki siedziałyśmy zatem w wygodnych fotelach około pół godziny, podczas gdy nasi panowie nieco od niechcenia próbowali przekonać miłego pana, że zrobi doskonały interes wynajmując nam pokój za 600 dh. Jednocześnie korzystając z wi-fi w tymże riadzie przeszukiwali internet w poszukiwaniu ofert ostatniej szansy. W ten sposób wylądowaliśmy w jeszcze bardziej przyjemnym riadzie Nesme za nieco mniej. Rozlokowaliśmy się zatem, a następnie przepadliśmy w zaułkach medyny na ładnych parę godzin. Błądzenie bez celu po medynie za dnia jest bardzo przyjemne. Szczególnie przypadły nam do gustu zapomniane wąskie zaułki, w które turyści jakoś się nie zapuszczali. Miały one przede wszystkim ten plus, że nikt nie chciał nas na nich rozjechać, a smród spalin nie zatykał nozdrzy. Z tymi spalinami to naprawdę nie przesada, wątpię, czy którykolwiek z pojazdów eksploatowanych przez miejscowych zostałby dopuszczony do ruchu na terenie UE. I nie myślcie, że narzekamy, to jest tylko obiektywna ocena. Bo w Marakeszu wszystkie zapachy są intensywniejsze. Korzenne i ostre aromaty dziesiątek nie zidentyfikowanych jeszcze przez nas przypraw, słodkie olejki eteryczne uwalniane przez nagrzewane słońcem płatki kwiatów, na których rano jeszcze iskrzyły się krople deszczu, który padał dzisiejszej nocy. Z zatkanym nosem oświadczam, że nawet róże w ogrodzie mojej babci nie pachniały tak pięknie. Mam nadzieję, że babcia wybaczy mi to oświadczenie.