Dzisiaj pogoda zepsuła się już doszczętnie. Od samego rana siąpiło, a około 11, kiedy po owocnym poranku opuściliśmy port zaczęło regularnie padać. Nie przejęliśmy się tym jednak specjalnie, bo przy całym tym deszczu jest tu naprawdę ciepło. Postanowiliśmy zrobić jakieś pamiątkowe zakupy w medynie i nawet daliśmy się zagarnąć z pobliskiego bulwaru dwóm miejscowym ewidentnym naganiaczom, przed którymi przestrzegają przewodniki. Dwóch bardzo miłych panów zaprowadziło nas do swojego sklepu i poczęstowało miętową herbatką licząc na to, że zostawimy u nich wielkie pieniądze. Mój mąż dodatkowo zapewnił mi atrakcje w postaci piętnastominutowego wykładu o sztuce tkania dywanów, tradycyjnych marokańskich wzorach, różnicy pomiędzy dywanami berberyjskimi a tymi tkanymi przez saharyjskich nomadów. Po wykładzie obowiązkowo musiałam te dywany obfotografować. A wszystko dlatego, że mój małżonek najwyraźniej przytyk czyniąc do mojej cowieczornej pisaniny na niniejszym blogu nieco dla żartu naopowiadał panom, że jestem dziennikarką i napiszę o nich artykuł, a i książkę może nawet. I mnóstwo polskich turystów przyjedzie kupować mnóstwo wspaniałych produktów w ich Bazare. Panowie ręce zacierali i snuli plany, które finalnie zahaczyły nawet o występ w polskiej telewizji. No więc piszę. U przemiłego pana Ibrahima w Casablance naprawdę piękne można zakupić dywany, a i ceramika jest tam niczego sobie. Wchodząc do jego przybytku, korzystając z zaproszenia na miętową herbatkę, nie czujcie się w obowiązku w podzięce za nią nabyć czegokolwiek po podanej przez niego cenie. Pan Ibrahim jest specem od psychologii i doskonale wie, jak o swój interes zadbać. Podejdzie Was tak, że wyskoczycie z ostatniego dirhama, żeby potem dowiedzieć się, że w kramie po drugiej stronie ulicy można kupić to samo dwa razy taniej. Jeżeli jednak Wam się coś spodoba, cenę podzielcie przez dwa, albo i lepiej przez trzy i targujcie się. My wytargowaliśmy ogromną pięknie zdobioną, wytłaczaną i malowaną misę (zajmie ¾ stołu w naszym miniaturowym mieszkaniu) z Fezu. Początkowo miała kosztować 600 dirhamów, a ostatecznie kupiliśmy ją za 200. Nie wiem, czy gdzieś indziej znaleźlibyśmy taką taniej, ale taka cena nas satysfakcjonowała i jesteśmy zadowoleni z zakupu. Pan Ibrahim, skoro nam ją sprzedał, też pewnie jest zadowolony. Jeśli potraficie się targować polecamy sklepik pana Ibrahima. Jak tylko odnajdziemy wizytówkę, którą nam dał, to uzupełnimy ten wpis o dane jego bazarku.Z misą pod pachą zadowoleni i całkiem mokrzy wróciliśmy do hotelu. W międzyczasie zrobiło się późno, więc spakowaliśmy rzeczy i ruszyliśmy do Al-Dżadidy. W połowie drogi doczytałam się w przewodniku, że meczet Hassana II w Casablance jako jedna z nielicznych świątyni muzułmańskich jest udostępniany do zwiedzania niemuzułmanom (wyłącznie w określonych godzinach i z przewodnikiem). Przed wyprawą przewodnik czytałam kilka miesięcy wcześniej i wiele z tego, co przeczytałam zdążyłam już zapomnieć, w tym ten drobny szczegół. W chwili obecnej jestem więc strasznie na siebie zła, bo okropnie bym chciała wejść do meczetu, a niestety jesteśmy już jakieś 130 kilometrów dalej. Kończąc ten opis, bo naprodukowałam się już dzisiaj za dwa dni, dodam jeszcze, że w drodze do Al –Dżadidy zgłodnieliśmy tak bardzo, że postanowiliśmy zatrzymać się na obiad w niewielkim miasteczku Azimur. Do niewielkiej knajpki zaprowadziła nas starsza pani spotkana pod pocztą. Zapewne knajpka należała do jej brata, kuzyna tudzież innego pociotka, ale nie mamy jej tego za złe, bo to co nam tam zaserwowano to chyba najlepsze jedzenie, jakie do tej pory jedliśmy w Maroku (zdjęcia w załączeniu). Ja jadłam sałatkę – salad de la maison - składającą się chyba z wszystkiego, co mieli pod ręką. Dziwne to było danie, bo właściwie można by z tego wydzielić kilka sałatek o różnym smaku. Po jednej stronie talerza sałatka składała się ze świeżych papai, awokado, banana, sałaty i jakiegoś jogurtowego sosu, potem szły pomidory, ogórki, papryka i kurczak, dalej ziemniaki, kukurydza i nie pamiętam co jeszcze, na środku był ryż najwyraźniej barwiony kurkumą. Wszystko to brzmi dziwnie i wyglądało również osobliwie, niemniej jednak smakowało naprawdę dobrze. Do tego dostałam panini ze świeżym tuńczykiem, oliwkami, serem w typie mozarelli i pomidorem. Panowie zajadali się różnymi mięsami z grilla. Wszystko to razem z napojami kosztowało nas jakieś 100 dirhamów. Jak będziecie w Azimur idźcie koniecznie do Cremerie Otoman. Czy jakoś tak, załączymy zdjęcie. Po obfitym posiłku konieczny był długi spacer po plaży i równie długi spacer po mieście. Wszystko to zrealizowaliśmy w Al-Dżadidzie, przy czym ze spaceru po mieście ledwo uszliśmy z życiem, bo dziś najwyraźniej przypadał dzień jakiegoś wielkiego miejscowego targu, wszystkie ulice były gęsto obstawione straganami, a na nich różności, wszystko importowane z Chin. Jutro tradycyjnie port i obieramy kierunek na As-Sawirę.