Rabat i Sale – dwa bliźniacze miasta znajdujące się po dwóch stronach rzeki Bu Rakrak, obudziły się spowite mgłą gęstą nie jak mleko, ale przynajmniej jak 36% śmietanka tortowa. Ta mgła nie miała końca i płynnie przechodziła w wiszące nisko nad miastami chmury. Oblepieni zawiesistym, ciężkim od wilgoci powietrzem, zjedliśmy śniadanie na tarasie naszego riadu, po czym ruszyliśmy do portu w Sale. Już z daleka widzieliśmy, że ocean jest tak wzburzony, że szanse na to, że jakikolwiek z tutejszych kutrów wypłynął na morze są niewielkie, żeby nie powiedzieć, że żadne. Port w istocie okazał się opustoszały, gdzieniegdzie tylko przy swoich krypach poprzysiadali miejscowi rybacy, najwyraźniej nie mając co ze sobą zrobić w taką pogodę. Powłóczyliśmy się trochę po nabrzeżu, z którego zgodnie z przewodnikiem o tej porze winien rozciągać się wart uwiecznienia na fotografii widok na skąpaną w promieniach wschodzącego słońca rabacką kazbę, położoną po drugiej stronie rzeki. Słońca nie uświadczyliśmy, niemniej jednak widok na zamgloną kazbę też robił wrażenie, został więc udokumentowany. Za naszymi plecami kilkumetrowe bałwany rozbijały się o falochrony z ogromnym impetem. Cali byliśmy w soli. Jakiś samotny Marokańczyk wędkę długą jak na moje oko przynajmniej na jakieś trzy metry zarzucał w tę kipiel. My pukaliśmy się w głowy dopóki nie wyszczerzył się do nas w niemal bezzębnym uśmiechu zaraz po tym, jak coś z tej kipieli wyciągnął. Cali w soli wróciliśmy Rabatu, gdzie pokrążyliśmy trochę wąskimi uliczkami kazby, odwiedziliśmy ogrody andaluzyjskie i udaliśmy się do muzeum mieszczącego się w pałacu Mulaja Ismaila muzeum Ouadaia. Trzeba przyznać, że kazba w Rabacie jest bardzo urokliwa. Spacerowanie biało - niebieskimi uliczkami bez jakiegoś szczególnego celu jest odprężające, a niektóre z nich u swego pokrętnego końca mają dla spacerowiczów niespodziankę w postaci całkiem przyjemnych tarasów widokowych. Na jednym z nich w południowej części kazby mieści się kawiarnia Maure, w której na chwilę się zatrzymaliśmy. Zasiedliśmy przy stoliku w intensywnym kolorze indygo i popijając mocną kawę parzoną po turecku spoglądaliśmy na port w Sale, z którego dopiero co wróciliśmy. Ja oczywiście nie odmówiłam sobie słodkości w postaci rożków gazeli i bransoletek fatimy, kruchych ciasteczek z marcepanem o tradycyjnych marokańskich recepturach i kształtach. Wyglądały kusząco i były naprawdę pyszne. Niestety musicie mi uwierzyć na słowo ponieważ nieco się zapomniałam i spałaszowałam je bez zrobienia zdjęcia. Jak wrócimy, to może spróbuję takie upiec, żeby nieco zatuszować to faux pas. Z kawiarni udaliśmy się na spacer po niewielkim, ale bardzo przyjemnym ogrodzie andaluzyjskim, który doprowadził nas do wyżej wspomnianego pałacu Mulaja Ismaila, którego ekspozycja bardzo mi się podobała, bo składała się głównie z pięknej arabskiej biżuterii. Wyraziłam żywą nadzieję, iż mój małżonek sprawi mi coś w stylu eksponowanych w muzeum naszyjników. Niestety próżno było szukać choćby nieco do nich zbliżonych w rabackiej medynie. Po raczej krótkiej w niej wizycie opuściliśmy więc Rabat kierując się w stronę Casablanki. Chcąc poznać lokalny koloryt zdecydowaliśmy się na jazdę pomniejszymi drogami, a nie równolegle biegnącą autostradą. Stanowiło to spore wyzwanie dla kierowcy, ale jadąc wzdłuż Atlantyku zostaliśmy wynagrodzenie pięknymi widokami Trzeba tu dodać, że same drogi w Maroku są często dużo lepszej jakości niż w Polsce. Tego samego nie można jednak powiedzieć o kierowcach i ogólnie o kulturze jazdy w tym kraju. Nasza pierwsza zasada w ruchu drogowym w Maroku to zasada braku zaufania do innych jego uczestników. Jedyna zasada wyznawana przez miejscowych to zasada „co by się nie działo to ja mam pierwszeństwo i będę je egzekwował”. Poza tym zasad nie ma żadnych. Już nas powoli nie dziwi, gdy na zatłoczonej sześciopasmowej jezdni dwukierunkowej motocyklista z prawego pasa postanawia nagle skręcić pod kątem prostym w lewo przecinając kierunki ruchu wszystkim innym znajdującym się na drodze pojazdom. Nie dziwi nas, jak z dwóch pasów nagle robią się cztery, bo taka jest potrzeba chwili. I nie dziwi nas wypasanie baranów na pasie zieleni dzielącym jezdnie na autostradzie. Jak nas coś zdziwi, to napiszemy. Piękne widoki i przejaśniające się niebo skłoniły nas do zatrzymania się na jednej z przydrożnych plaż. Wypadło na plażę Temara, całkiem przyjemną częściowo piaszczystą i osłoniętą falochronem. Poplażowaliśmy sobie jakąś godzinkę – z uwagi na spory wiatr i silne prądy bez kąpieli, ale i tak było bardzo przyjemnie. Ja nieco powiększyłam moją kolekcję muszelek, Remigiusz wprawiał się w morskiej fotografii. Całe to plażowanie wprawiło mnie w nastrój na tyle pozytywny, że niemal z radością dałam się zaprowadzić do kolejnego portu leżącego na naszej trasie w Al-Muhammadiji, niewielkim przemysłowym mieście jakieś 30 kilometrów od Casablanki. Po wizycie w porcie udaliśmy się na zasłużony posiłek w jednej z pobliskich knajpek, skandalicznie drogi jak na tutejsze warunki (na dwie osoby 140 dirhamów), ale całkiem smaczny. Remigiusz zamówił krewetki i kalmary, a ja tadżin z rybą, którą sklasyfikowaliśmy jako tuńczyka względnie mahi mahi. Cokolwiek by to nie było, było naprawdę pyszne. Spory kawałek świeżej ryby został uduszony z ziemniakami, marchewką, pomidorami, oliwkami, cytryną i piekielnie ostrą papryką. Poglądowo załączę zdjęcie Zadowoleni z posiłku ruszyliśmy do Casy, gdzie zalogowaliśmy się w hotelu Transatlantique, który wedle przewodnika Pascala mieści się w jednym z najładniejszych zabytkowych budynków ville nouvelle, a nadto ma wygodne pokoje i kolonialny klimat. Budynek rzeczywiście reprezentuje z zewnątrz prezentuje się okazale i jest wart zobaczenia, natomiast jego wnętrza sprawiają nieodparte wrażenie, że hotel najlepsze lata ma już dawno za sobą. Mimo wszystko, całkiem nam było w nim komfortowo. Wieczorem udaliśmy się na tradycyjny już spacer po ville nouvelle i pobliskiej medynie, obejrzeliśmy sobie również z zewnątrz potężny i imponujący Meczet Hassana II, wizytówkę Casablanki. Ponieważ wybraliśmy się na spacr bez jakiejkolwiek mapy później długo próbowaliśmy znaleźć drogę do hotelu. Młody Marokańczyk, który pomógł nam trafić do celu nie chciał od nas żadnej zapłaty. Miła to była odmiana. Prawdę powiadają, że w Casie jest jak w Europie.