Dzisiaj opis będzie krótki, bo ewidentnie mamy dzień przesilenia. Jako zdyscyplinowani podróżnicy wstaliśmy z łóżek na długo przed świtem. Przez noc, wbrew przeczytanej przez nas prognozie pogody, ocean wcale się nie uspokoił, a wręcz przeciwnie rozsierdził się jeszcze bardziej. Wiatr dął tak, że na korytarzu hotelu aż huczało, a deszcz zacinał z taką mocą, że wyglądało to tak, jakby padał śnieg. W tym stanie rzeczy miasto okazało się opustoszały i o spacerowaniu po nim w ogóle nie było mowy, więc czym prędzej wynieśliśmy się z El Jadidy. Nasza droga prowadziła przez krajobraz iście księżycowy. Jechaliśmy wzdłuż oceanu, a wokół nas rozpościerała się z rzadka tylko porośnięta jakimiś krzewinkami równina, szeroki pas czerwonego piachu upstrzonego kamieniami o dziwnej porowatej, jakby bąbelkowej strukturze. Miejscami jak okiem sięgnąć brak było w ogóle jakiegokolwiek śladu bytności człowieka. Częściej jednak przejeżdżaliśmy obok dawno opuszczonych i zrujnowanych klockowatych chałup. Widok to był dosyć przygnębiający i w połączeniu ze strugami deszczu wywołał u mnie lekką nostalgię. W Ouadiji zatrzymaliśmy się na kawę. Ponieważ miasto to słynie z hodowli ostryg - dojeżdżając do niego mijaliśmy kilometry plantacji - postanowiliśmy przy okazji ich skosztować. NIestety okazało się, że jest już po sezonie ich odłowu, więc obeszliśmy się smakiem. Pojechaliśmy więc dalej, kierując się do Safi. Spodziewaliśmy się, że niebo przejaśni się zanim dojedziemy do miasta (znowu ta prognoza). Nic bardziej mylnego. Pod Safi zaczęło padać tak mocno, że prawie musieliśmy się zatrzymać. Niewielka i dawno nie łatana droga, którą się poruszaliśmy miejscami zamieniała się już w trudne do przebycia jeziora, w których miejscowi zatapiali swe nisko zawieszone pojazdy. My w naszej terenówce czuliśmy się w miarę bezpieczni. W całym tym potopie spłynęliśmy do jakiejś wioski, gdzie akurat odbywał się wielki targ baranów. Miejscowi brodząc w błocie po kolanach ciągnęli swe biedne stadka we wszystkich możliwych kierunkach. Barany beczały, ich właściciele - dotychczasowi i przyszli - darli się w niebogłosy, a my w całym tym lokalnym kolorycie wybałuszając oczy staraliśmy się jakoś przejechać. W Safi jedyne co zobaczyliśmy to wielkie fabryki fosfatów odprowadzające wszelkie produkty uboczne swej produkcji wprost do oceanu. Pod fabrykami rozłożyli się robotnicy z jakimiś transparentami. Wyglądało to na regularny strajk. Fabryki były otoczone zasiekami, a roślinność w ich okolicy podejrzanie była zielona jak na marokańskie warunki. Przejechaliśmy przez Safi bez zatrzymania pomimo tego, że planowaliśmy zjeść tam obiad. Kilka kilometrów za Safi krajobraz zaczął się zmieniać. Droga zaczęła wić się wśród pagórków, zatrzymaliśmy się na chwilę na pięknych klifach i patrzyliśmy na nadal wzburzony ocean. Prawie nas stamtąd zwiało, więc się zwinęliśmy i ruszyliśmy dalej. Kilka kilometrów przed Essaouirą zaczęło się przejaśniać, wyszło piękne słońce, poprawiły się nam humory. Pogoda zepsuła się godzinę później. Nasze humory zepsuły się po niedobrym obiedzie. Mimo przeciwności próbowaliśmy jednak zapoznać się z miastem. Po kostki w błocie obeszliśmy medynę, smagani solą zajrzeliśmy do portu. Wrażenia mamy takie, że Essaouira to takie tutejsze Międzyzdroje. Bardzo nastawione na turystów, pełne kiczowatych pamiątek, mniej autentyczne. Nie ujęło nas. I tyle. Ale nic to, wyśpimy się, zbierzemy próby i pojedziemy dalej w nieznane :)