Dziś przedpołudnie spędziliśmy walcząc ze zgiełkiem Dakaru. Przespacerowaliśmy się nieco po centrum miasta – głównie po uliczkach położonych wokół Placu Niepodległości, z bezpiecznej odległości obejrzeliśmy sobie pałac prezydencki i kilka innych państwowych gmachów. Bezpieczna odległość została nam wyznaczona przez żandarma pilnującego wejścia do pałacu prezydenckiego. Żandarm ów stanowczo zabronił nam zatrzymywania się i robienia zdjęć po tej stronie ulicy, do której pałac przylegał, grzecznie nam natomiast wyjaśnił, że jak chcemy zrobić zdjęcie pałacu, to musimy przejść na drugą stronę ulicy i stamtąd już fotografować prezydencką siedzibę nam wolno. Zdziwiliśmy się nieco, ale grzecznie przeszliśmy na drugą stronę, skąd gapić się i fotografować mogliśmy do woli. Na koniec tej naszej włóczęgi postanowiliśmy udać się na targ w celach poglądowych i dla ewentualnego zakupu jakichś suwenirów dla naszych bliskich. Im bliżej byliśmy targu, tym bardziej nie mogliśmy opędzić się od naganiaczy. Doskwierali nam tu dużo bardziej niż w Maroku, bo każda próba dania im do zrozumienia, że nie jesteśmy zainteresowani ich pomocą/przewodnictwem/ofertą ich sklepu, który jest tuż za rogiem, kończyła się tym, że podnosząc głos tak, żeby ich słyszało pół ulicy wołali „you don’t like black people?” albo „you’r a rasist”. Zmęczyło nas to na tyle, że zawróciliśmy już przy pierwszych straganach (które notabene zasypane były tandetną chińszczyzną i żadnego nie miały w sobie uroku) i czym prędzej opuściliśmy Dakar. Odstaliśmy swoje w korku przy wyjeździe z miasta i skierowaliśmy się do niewielkiej miejscowości położonej na wybrzeżu około 60-70 km na południe od stolicy. W Toubab Dialao odkryliśmy mały raj na ziemi. Zatrzymaliśmy się w hotelu Sobo Bade, małej afrykańskiej wersji parku Guell. W Sobo Bade każdy domek jest wyjątkowy i w każdym czeka jakaś niespodzianka, a to dziwna wieżyczka, a to kręte schodki, są chatki przypominające siedziby hobbitów i małe zameczki. W tym wszystkim mozaiki i muszelki, wokoło mnóstwo zieleni, bugenwilli, hibiskusów, a w ich gąszczu wylegują się koty. Rozlokowaliśmy się w naszej chatce. Zjedliśmy przepyszny obiad - ja raczyłam się pyszną rybą duszoną w gęstym i aromatycznym sosie w którym z całą pewnością znalazły się pomidory, mleczko kokosowe, imbir, czosnek i papryka (nie wiem co w tym było jeszcze, po powrocie do domu będę więc miała sporą zagwostkę próbując odtworzyć to rewelacyjne danie:) Remigiusz z ukontentowaniem skonsumował potrawkę z kalmarów,. Potem jak prawdziwi leniwi turyści udaliśmy się na plażę. Nie robiliśmy nic, wypoczywaliśmy. Na plaży spokój, nikt nas nie nachalnie nie nagabuje, dosiadł się do nas Baba obywatel Mozambiku, porozmawialiśmy, poprzygrywał nam na bębenku. Przysiadły się jakieś dzieci, potem nadszedł Baby brat, posiedzieliśmy sobie razem do zachodu słońca i zwinęliśmy się do naszego resortu, bo to chyba najlepsza nazwa, nocować tutaj to dla nas rozpusta. Na pożegnanie daliśmy Babie suvenir z Polski w postaci haczyka na ryby i 10 groszowej monety. Bardzo był ukontentowany. My również. Bardzo.