Dziś zgodnie z wczorajszymi uzgodnieniami z naszym Speedmasterem Ryśkiem mieliśmy zaplanowany wyjazd do Cape Coast. Ustaliliśmy, że nie ma potrzeby wstawać tak wcześnie jak wczoraj, gdyż CC jest w przeciwnym kierunku niż stolica i jej korki. Mieliśmy zatem czas na śniadanie. Słodki chleb tostowy, omlet grzybowy i pyszna, mocna, aromatyczna, czarna kawa. Gdy popijaliśmy ostatnią filiżankę przysiadł się do nas M.D., którego poznaliśmy dzień wcześniej. Wyglądał na zmęczonego - zwykle widzieliśmy go żywo dyskutującego do późnych godzin wieczornych. Przy śniadaniu nie miał szczęścia z wyborem, gdyż wszystko co chciał już się skończyło. Zrezygnowany spytał o to, co jest i to zamówił. Rychu się nie zjawiał więc ja ciekawy człowieka zadaję pytanie o jego pochodzenie. On odpowiada, Liberia. U mnie odpala się taśma pytająco-nagrywająca i rzucam pytaniami. Jak tam jest? Jakich języków się używa? Jak sytuacja polityczna i tym samym ruch turystyczny? M.D. odpowiada i żartuje. - Już jest spokojnie, zapraszam. Śmieje się Jeżeli chodzi o język, to głównie angielski. Bez problemu można się porozumieć w sytuacji, gdy zatrzyma cię policja, żandarmeria bądź przy pytaniach o kierunek do hotelu. Jednak zawsze ktoś Cię zapyta „where is my weekend?”. Śmiech. My okazujemy zaciekawienie. M.D. wyjaśnia - Weekend to zwyczajna łapówka, opłata którą należy przekazać osobie kontrolującej Wasz samochód, żeby przejechać bez problemów, bądź życzliwej osobie dzielącej się swymi informacjami. Po tym stwierdzeniu M.D. zorientował się, że jego śniadanie nie nadchodzi, więc znów pojawiło się stwierdzenie, że pewnie kelner chce swój weekend by się pośpieszył. Bo jak dalej opisywał, pod „weekendowy” element w ich kraju podchodzi także takie zachowanie. Kelnerzy już dobrze znali jego humor więc się nie zrażali i zwykle też częstowali go ciekawą ripostą. W odpowiedzi na moje trzecie pytanie M.D. stwierdził - gdy nie ma wyborów, to nie ma zamieszek, wtedy na ulicach ludzie nie giną od kul żołnierzy, więc i turyści są bezpieczni. Wspomniał jeszcze, że Liberia to piękny kraj, nie zniszczony przez ludzi i dlatego tez baza turystyczna jest znacznie mniej rozwinięta.W końcu M.D. dostaje śniadanie, a ja z Ryśkiem się zawijamy. Żegnamy się, wskakujemy do samochodu i ruszamy. Jak zawsze, pierwotnie przez ciasne uliczki Krokrobite, potem częściowo asfaltową drogą, następnie czerwonym, zakurzonym szlakiem. Dziś weekend, widać więcej dzieci, ale R-speed jest niewzruszony i ciśnie. Po około 6 km docieramy drogi w szybkiego ruchu w kierunku CC i dalej WKS. Co widzimy. KOREK. Poruszamy się powoli więc, Ryś wykorzystuje infrastrukturę i może wyprzedzamy jeden samochód, a to dlatego, że jak poruszaliśmy się po jakiejś łące, korek ruszył i się zatrzymał w momencie, w którym wyjechaliśmy z chaszczy. Znów powolnie do przodu, kierowca zmienia nerwowo stacje, nic go nie chwyta za duszę. Zadaję mu jakieś pytanie, on odpowiada, ja nic nie rozumiem. Widzę, że jest zdenerwowany. Nagle układa się w fotelu, zwalnia ręczny, układa ręce na kierownicy, muzyka głośno gra, on jak żbik napina się, wrzuca bieg, a ja nie widzę możliwości jazdy, jedynie do góry jak Harrier (samolot pionowego startu i lądowania). Coś zaczyna się dziać za nami, klaksony, wzmożone głosy silników, słychać koguty i mijają nas trzy policyjne samochody terenowe na światłach awaryjnych. Wtedy my jak gdyby zagubieni w akcji przyłączamy się do nich. Pędzą coraz szybciej, bo korek się skończył, osiągają 120km/h a nasz driver 1 m na ogonie ostatniego, światła awaryjne i jak gdyby nic 25km pokonaliśmy z nimi zanim skręcili na pewną urokliwą posiadłość. Dalej już bez przeszkód dotarliśmy do Cape Coast. Cape Coast to urokliwe miasto, gdzie głównym punktem jest biała twierdza z ciemną historią handlu niewolnikami. Wejście kosztuje 9 Cedi + 2 za możliwość robienia zdjęć. Ja płacę, Ryśka wszyscy znają więc zostaje przy bramie by porozmawiać ze znajomymi. Ruszamy według zaleceń do muzeum, w którym możemy przeczytać o okresach rozwoju Ghany poczynając od czasów sprzed naszej ery, przez okres kolonizacji przez Portugalczyków oraz kolejnych narodów aż po czasy współczesne. Muzeum nie jest pokaźnych rozmiarów, ale zawiera dostateczną ilość eksponatów by w połączeniu z interesującymi opisami przykuć uwagę na kilka godzin. Co pewien czas kustosze wchodzą do muzeum i zapraszają na zwiedzania zamku. Oprowadzał nas (około 25 osób) bardzo miły młody mężczyzna, którego imienia nie pamiętam ale zapamiętałem jego 10 cm dwa paznokcie u palców małego oraz kciuka prawej dłoni. Czyste ale do miłych widoków nie należały. Blee. Ważne, że opowiadał bardzo ciekawie o tym, jak w pokoju o wymiarach 10x4m przetrzymywano 200 osób, jak zrzucano im jedzenie z okienka umieszczonego w sklepieniu, a oni o nie walczyli, jak podczas przypływu woda zalewała pomieszczenie, jak przebywali tam 3 miesiące, żywi wraz z martwymi, wśród odchodów, wymiocin, o całym tym koszmarze. Gdy niewolnik zachowywał się nieodpowiednio trafiał do celi gdzie było jeszcze gorzej. Kobiety traktowano lepiej, jednakże były wykorzystywane. Gdy już przybyły statki wyprowadzano niewolników przez bramę „DOOR OF NO RETURN” i ładowano, dosłownie jak sardynki do puszki na statki i żeglowano przez Atlantyk, jako element handlu „Triangular Trade”. W trakcie podróży, ciał jak i kobiet w stanie błogosławionym pozbywano się w najprostszy sposób, wyrzucając je za burtę. Okropieństwo. U
Na obiad dziś z Ryśkiem wybraliśmy zestaw tilapia + banku wraz z 2 sosami (czerwony ostry i zielony mega ostry). Banku, jak mi Rychu opisywał, to sfermentowana mąka kukurydziana z bliżej niezidentyfikowanymi dodatkami. Mi banku nie zasmakowało i spadło na dno moich kulinarnych rankingów. On zjadł dwa swoje i 1 mój. Po obiedzie nastąpił szybki odwrót do bazy – Big Milly’s. z małą przerwą na pobór ziemi do badań oraz zakup plantinów przez Ryśka. Rysiek opisał plantiny jako bananopodobne smakołyki, które po zdjęciu skóry gotuje się na papkę i wcina. Na zdrowie!!!