Nasz czterodniowy trekking na Ararat rozpoczął się 18 sierpnia 2012 r. Mieliśmy przyjemność dzielić ten czas z przesympatycznymi ludźmi - Basią, Jankiem i Andrzejem - pozdrawiamy serdecznie :) Organizację naszego górskiego wypadu zawdzięczamy Asi i Musie Saltik. Ich pomoc tutaj jest nieoceniona. Asia i Musa organizując wyprawy na Ararat zapewniają nie tylko doskonałe zabezpieczenie logistyczne wyprawy, najlepszych przewodników ale i przede wszystkim doskonałą atmosferę. W organizacji wypraw bieże udział chyba cała liczna rodzina Musy - jego bracia i rodzice, wujkowie i kuzyni, a wszyscy oni są ludźmi, których nie da się nie lubić :) Jeżeli więc ktoś chciałby wybrać się w przyszłości na Ararat gorąco polecamy ich usługi - kontakt - www.ararattrek.pl, www.trekandbike.pl.
18 sierpnia 2012 r.
Trekking rozpoczynamy u podnóża Araratu, na wysokości około 1900 m n.p.m. W pierwszy dzień musimy się wdrapać na wysokość 3200 m n.p.m. Idziemy z dużą lekkością, nasze bagaże wjeżdżają bowiem na górę konno. Ten pierwszy etap okazuje się całkiem przyjemnym spacerkiem pośród łąk intensywnie pachnących górskim tymiankiem. Męczy nas tylko upał i słońce, przed którym właściwie nie ma się gdzie schować. Do góry prowadzi nas Kubi - brat Musy, doskonały przewodnik i wspaniały człowiek. Kubi śpiewająco (dosłownie i w przenośni) poprowadził nas w góry, dbał przez te cztery dni o naszą wygodę i w dodatku podjął się misji edukacyjnej - nauczenia nas podstaw tureckiego i kurdyjskiego :) Dzięki niemu przez najbliższe cztery dni nasza znajomość tureckiego wzrośnie z poziomu "0" do "0+" ;) Postępy poczyni w szczególności Remik. Muszę przyznać, że na końcu przestawałam ich obu rozumieć ;) Proces nauczania był przekomiczny. Czasami za niedostateczne wyniki w nauce dostawaliśmy po głowie ;)
Droga do góry zajęła nam jakieś 5 godzin, z czego przynajmniej godzinę przeleżeliśmy do góry brzuchem w pasterskim namiocie mamy Musy, raczeni pyszną imbirową herbatą, świeżymi plackami, jogurtem i serem. Tak się tam rozleniwiliśmy, że z trudem udało nam się zwlec i ruszyć dalej. Do obozu dotarliśmy około 15, rozłożyliśmy namioty, obeszliśmy okolicę, w tym czasie nasz kucharz rozłożył dla nas prowizoryczny stolik i zastawił go poczęstunkiem. Czaj lał się szerokim strumieniem, my objadaliśmy się arbuzem i ciastem i w zasadzie to czuliśmy się jak w górskim Hiltonie :) Szczerze mówiąc miałam nadzieję, że taki intensywny wysiłek w górach pozwoli na dokonanie drobnej korekty naszych sylwetek, ale ta nadzieja prysła już pierwszego dnia. Zdecydowanie za dobrze i za często nas tu karmili ;) Z podwieczorku w zasadzie płynnie przeszliśmy w kolację, potem znowu polał się czaj. Do namiotów wygonił nas dopiero wieczorny ziąb.
19 sierpnia 2012 r.
Drugi dzień mieliśmy przeznaczony na aklimatyzację. Standardowo zatem mieliśmy wyruszyć na jakieś 4000 m n.p.m. i wrócić na nocleg do pierwszego obozu. Czuliśmy się jednak dobrze, wysokość nikomu nie doskwierała, pogoda była piękna, wspólnie zdecydowaliśmy się więc ruszyć od razu do drugiego obozu. Spokojnie zjedliśmy śniadanie, co trochę trwało bo przynajmniej cztery kubki czaju o poranku to podstawa i wyruszyliśmy na szlak. Po trzech godzinach mozolnego pięcia się pod górę doszliśmy do drugiego obozu, położonego na wysokości 4200 m n.p.m. Tak jak pierwszy obóz położony był na osłoniętej zielonej łące, tak w drugim można było poczuć się już jak w wysokich górach. Okolica była kamienista, temperatura spadła, wiatr mógł sobie po obozowisku hulać do woli, był jednak na tyle miły, że nas oszczędził - było całkiem spokojnie. No więc rozłożyliśmy namioty i tradycyjnie poszliśmy na czaj :) Przy spożywaniu czaju towarzyszył nam regularny i dosyć złowrogi huk spadających z sąsiedniego zbocza kamiennych lawin. Wyraziliśmy nadzieję, że nasza droga na szczyt przez felerne zbocze nie wiedzie. Zjedliśmy wczesną kolację i już o 21.00 grzecznie zakopaliśmy się w śpiworkach - o 1.00 w nocy pobudka i wyjście na szczyt.
20 sierpnia 2012 r.
Oj ciężko było w ten ziąb wygrzebać się z ciepłych śpiworów w środku nocy. Śniadanie o tej porze też ciężko było w siebie wmusić. Tylko czaj wchodził lekko :) Zaopatrzeni w termosy pełne herbaty (wody nie ma sensu nieść do góry - zamarza już w połowie drogi - wiemy z autopsji) z czołówkami na głowach ruszyliśmy do góry dość paskudnie osypującym się zboczem. Po jakiejś godzinie grunt stał się stabliniejszy, bo po prostu ziemia zamarzła, a kamienie połyskiwały warstewką lodu. Szło się dzięki temu dużo lepiej, tyle tylko, że zatrzymanie się na dłużej niż minutę groziło zamarznięciem. Staraliśmy się więc iść spokojnym, równym tempem, aby nie musieć zatrzymywać się zbyt często. Trochę się jednak rozciągaliśmy i przystanki były po prostu konieczne. Po jakichś trzech godzinach doszliśmy do lodowca. Góry właściwie nie było widać - pogoda spłatała nam figla, szczyt spowiły chmury i dość mocno wiało. Tragicznie to nie wyglądało, ale nasz przewodnik z pełną powagą stwierdził, że pogoda jest zła, jest zbyt zimno, zbyt mocno wieje i on optuje za zejściem na dół. Czy w tej sytuacji chcemy iść do góry? Oczywiście chcieliśmy, byliśmy przecież tak blisko, poza tym przecież nie powiedział nam kategorycznie, że wejście nie jest możliwe.Kubi stwierdził, że jesteśmy szaleni, ale śmiał się przy tym, dopieliśmy więc raki i gnani wizją załamania pogody popędziliśmy co sił do góry. I tak chwilę przed 6 staliśmy na szczycie. Nie było nic widać, ale i tak było pięknie :) Schodząc stwierdziliśmy, że przewodnik nieco nastraszył nas na wyrost. Czas mieliśmy dobry, na szczyt weszliśmy pierwsi tego dnia i mijaliśmy później dwie grupy, które dopiero zdążały w górę. Ale trzeba przyznać, że nas zmobilizował :) Schodziło się oczywiście gorzej niż wchodziło - tak od połowy drogi był to regularny zjazd w dół, bo sypało się wszystko. Niemniej jednak około 8.15 byliśmy już z powrotem w drugim obozie, gdzie opiliśmy się czaju, najedliśmy arbuza i padliśmy pokotem w namiotach. Około południa zebraliśmy siły i zeszliśmy na 3200. Powitał nas tam Musa prowadzący do góry grupę Rosjan. W ogóle tak jak pierwszej nocy obozowaliśmy praktycznie sami, tak tej ostatniej na dole spotkaliśmy dosłownie tłumy. Był oczywiście czaj, kolacja, a nawet śpiewy i tańce. A potem spaliśmy jak zabici. Nawet chrapanie z namiotu obok nas nie ruszało.
21 sierpnia 2012 r.
No i nadszedł koniec naszej przygody z Araratem. Schodziliśmy powoli zachowując w pamięci widoki i ogałacając górskie łąki z tymianku :) Oczywiście zatrzymaliśmy się na imbirową herbatę w namiocie mamy Musy. Wieczorem uczciliśmy jeszcze nasz mały sukces miejscowym winem. Jutro opuszczamy Dogubeyazit i ruszamy w kierunku Gruzji.
Na końcu relacji pozdrawiamy poprzednią ekipę spotkaną w Dogubeyazit - Dorotę i Andrzeja, Darka i Piotrka - poszliśmy w Wasze ślady i daliśmy radę :)