Rano pełni energii wybraliśmy się na w założeniu krótki jogging po lesie trasą wokół kempingu. Najpierw leśną dróżką, potem szerokimi szutrówkami, z których każda wyglądała tak samo i na złość skręcała nie w tę stronę co trzeba. W okolicy siódmego kilometra zaczęłam wątpić, czy w ogóle dotrzemy do niego z powrotem i czy biegniemy odpowiednią drogą, co zaowocowało lekkim spięciem. Kiedy rozważałam już, czy nie krócej będzie wrócić po swoich śladach pojawił się drogowskaz na kemping i już dawno tak szybko nie biegłam, o ile w ogóle. Utrzymując to tempo jeszcze kawałek z całą pewnością przebieglibyśmy 10 km w czasie znacznie poniżej godziny, ale niestety bądź na szczęście kemping pojawił się na horyzoncie szybciej i jakoś wcale nam się nie spieszyło, żeby się przekonać o trafności tego przypuszczenia.
Spieszyło nam się natomiast do Trok, chociaż co niektórzy usilnie próbowali nam te Troki obrzydzić marudząc, że zamek nowo wybudowany i nic do oglądania to w tych Trokach nie ma. Tyle, że nas do Trok nie zamek przyciągał, ale kultura Karaimów. Nie będziemy się tu o nich rozpisywać, bo nie tak dawno temu czytaliśmy o nich co nieco na blogu Marianki i nie mamy wiele do dodania, więc bezczelnie odsyłamy tam ;) Od siebie dodamy tylko, że Troki są bardzo urokliwe, a już sama tylko kuchnia karaimska warta jest do Trok wycieczki. Kibiny, które jedliśmy kilka godzin później w Wilnie nie były już nawet w połowie tak dobre, jak te trockie. I tylko karaimska nalewka ziołowo - korzenna zwana krupnikiem, która pachnie wręcz odurzająco, w smaku jakoś zupełnie nie przypadła nam do gustu. Jakbym miała przyjąć jej większą ilość, to chyba bym się w niej musiała wykąpać.
Naturalnie z Trok udaliśmy się do Wilna, gdzie zatrzymaliśmy się na kempingu miejskim, który okazał się niedużym kawałkiem ziemi z rzędem żółtych blaszaków sanitarno - gospodarczych (2 os+namiot+samochód 54 ltl + 5 ltl za wi-fi). Na kempingu brak było kogokolwiek z obsługi, a na blaszaku recepcyjnym wisiała kartka "proszę poczekać do 16.00". Rozłożyliśmy się więc z kawą ( kawa przytargana przez Remika z Namibii okazała się być kawą de lux - Karola jeszcze raz dzięki za kawiarkę - sprawuje nam się super : ) i oglądaliśmy burzę szalejącą za drugim brzegiem Wilejki. Jak się pan w końcu pojawił, a burza zaczęła się niebezpiecznie zbliżać, zwinęliśmy się na trolejbus do centrum miasta (bilet 3,5 ltl za osobę). Tu powinien nastąpić opis wszystkich wileńskich atrakcji, Ostrej Bramy, dziesiątek kościołów, cerkwi i jednej kenesy, dwóch zamków, jednego wzgórza, sejmu i budynków rządowych, giedymińskiego prospektu i czego tam jeszcze. Aha i jednej kolacji, która częściowo nie doszła do skutku, albowiem Remigiusz zamówił cepeliny, na które czekał niemiłosiernie długo, w tym czasie degustując mój zestaw litewskich serów do piwa (które dostaliśmy, jak już piwo nam się prawie skończyło), w efekcie czego za cepeliny podziękowaliśmy. No więc opis powinien nastąpić, ale nie nastąpi, bo to podróż jest leniwa, a ponieważ dzień był bardzo intensywny, to się musimy rozleniwić chociaż w opisie.
No więc jest już po północy, siedzimy w żółtym blaszaku - kempingowej kuchni - popijając herbatę, a na dworze armagiedon jakiś, przemarsz wojsk, strzały i bombardy i zastanawiam się, czy czegoś nie przegapiliśmy i czy to już nie ruscy. Tym mało optymistycznym akcentem kończymy, bo jeszcze chwila i nawet przemarsz armii czerwonej nie będzie w stanie powstrzymać nas przed zaśnięciem.
*****
dla cierpliwych jeszcze takie małe post scriptum
1. dialog w muzeum etnograficznym Karaimów w Trokach:
Remik - poproszę dwa bilety
Pani: - bilety w cenie 4 lity, jak macie bilety do zamku jest zniżka 50%
Remik - niestety nie mamy biletów na zamek
Pani - no to 4 lity, oooo jaka ja wredna!
2. pytanie - co najbardziej zaskoczyło nas w Wilnie?
odpowiedź - więzienie w starej bożnicy
(w załączeniu zdjęcie - kawał drogi szliśmy, żeby zobaczyć tę świątynię, której niszczejące wieże widzieliśmy z daleka, z bliska okazało się, że krzyże zdjęto, kopuły opleciono drutem kolczastym, a wokół budynku spacerują panowie z służby więziennej).