Łotewska pogoda nie okazała się jednak dla nas łaskawa. Po hucznym Ligo (pieśń po rzece niosła się do późnych godzin nocnych - zakwalifikowalibyśmy ją jako łotewskie folkodisco – połączenie tradycji i nowoczesności niestety nie zawsze okazuje się udane) deszcz postanowił chyba otrzeźwić mieszkańców Cesis, być może śpiących gdzieś po zaroślach. A gdyby spali mocno, to na wszelki wypadek i deszcz ze zdwojoną siłą uderzył. Około południa porzuciliśmy więc resztki nadziei i ruszyliśmy na północ, bo co prawda nie raz zdarzyło nam się płynąć przy brzydkiej pogodzie, ale płynąć w strugach deszczu przy 10 stopniach i za tę przyjemność uiścić jeszcze całkiem znaczącą w naszym budżecie kwotę, to już masochizm. W masochizmie nie gustujemy, to już hedonizm jest nam zdecydowanie bliższy, dlatego postanowiliśmy uciec deszczowi. Na północ. Estonia przywitała nas nieśmiało wyglądającym zza chmur słońcem i prawdziwkami rosnącymi przy pustej, gładkiej jak stół drodze (w przeciwieństwie do dróg estońskich zdecydowana większość dróg łotewskich, którymi przejeżdżaliśmy była okrutnie dziurawa). Dotarliśmy do Kasmu, niewielkiej nadmorskiej miejscowości położonej w parku narodowym Lahemaa, jakieś 80 km na wschód od Tallina. Zatrzymaliśmy się na polu namiotowym w ośrodku lainela (9 euro za noc za dwie osoby, namiot i samochód; w cenie dostęp do energii elektrycznej, prysznice, kuchnia). Cały ośrodek był zupełnie wyludniony, na polu namiotowym nie było nikogo, pani w recepcji była bardzo zdziwiona naszym widokiem. Zaszyliśmy się w najdalszym zakątku, rozbiliśmy namiot przy furtce na plażę. Na kolację risotto z borowikami z estońskiego lasu, na plaży, przy akompaniamencie leniwie rozbijających się o brzeg fal. Czasami ucieczka jest dobrym rozwiązaniem :)
Kasmu to niewielka miejscowość leżąca na półwyspie o tej samej nazwie. Pierwotnie spokojna wioska rybacka, obecnie nadal nieco senna miejscowość nadmorska, w której zaczyna się bardzo malowniczy 15 – kilometrowy szlak trekkingowy wokół półwyspu. Szlak wiedzie częściowo nad samym brzegiem morza, częściowo biegnie przez sosnowo – świerkowy las. Gdy wybraliśmy się nim na spacer umiarkowanie wczesnym porankiem nie spotkaliśmy zupełnie nikogo.
Największą atrakcją Kasmu poza samą przyrodą, która je otacza jest Kasme Meremuuseum – niewielkie, klimatyczne muzeum morskie, dzieło jednego człowieka – Aarne Vaik, Estończyka, ichtiologa, zapalonego zbieracza, który w 1993 r. powrócił do Kasmu po latach emigracji i w starym budynku radzieckiej straży granicznej założył prywatne muzeum. Rozpoczął od otworzenia domu na morze, budynek położony nad samym jego brzegiem nie miał bowiem praktycznie żadnych okien, z których byłoby je widać. Dziś można zapatrzeć się aż po horyzont pijąc kawę na przestronnej oszklonej werandzie i jedząc domowe ciasto z rabarbarem (wielbiciele czekolady mogą skusić się na przesłodki i naprawdę pyszny tort sachera, jednak takiego ciasta z rabarbarem nie znajdziecie nigdzie indziej) Muzeum prowadzą Aarne i jego żona, oboje to przemili ludzie, od których wiele się można dowiedzieć o Estonii, Kasmu, trudnych latach okupacji sowieckiej i odbudowywaniu kraju po 1993 r. Dla Aarne muzeum to całe życie, osobiście po nim oprowadza, odpowiada na dziesiątki pytań gości. Na wieść, że przyjechaliśmy z Polski biegnie do jednej z sal i pokazuje nam starą butelkę z napisem „spirytus warszawski rektyfikowany”. Moglibyśmy długie godziny spędzić w muzeum, jednak szturm na nie przypuściła rosyjska wycieczka, a my planowaliśmy jeszcze odwiedzić Altję. Pożegnaliśmy się więc, a Remik na odchodne dostał nawet od Aarno rycinę ze szczupakiem. Teraz szuka na nią odpowiedniej ramki.