Na pożegnanie z Lahemą wybraliśmy się dziś na „estoński nordkap” czyli najbardziej na północ wysunięty przylądek Estonii leżący na półwyspie Parispea. Trochę nam zajęło dotarcie do właściwej drogi ponieważ jak już chyba wspominałam w niewyjaśnionych dotąd okolicznościach zgubiła nam się bardzo dobra mapa, czego nadal nie mogę odżałować, choć dziś już z perspektywy pokoju w tallińskim hostelu mogę stwierdzić, że raczej nie będzie nam już potrzebna. Ale i tak żałuję. Na estońskim nordkapie strasznie wiało. I ciągnął on się i ciągnął. Nic tylko woda i kamienie, kamienie i woda. I dzika róża, i pola morskiego groszku właśnie kwitnącego na intensywny fioletowy kolor, biała lepnica, zielona turzyca, jakieś takie intensywnie żółte kwiaty, które mi się kojarzą z maminym skalniakiem, ale zupełnie zapomniałam jak się nazywają. I mewy, kormorany i łabędzie. Rejwach niesamowity. No dobrze, naprawdę pięknie było, tylko wiało troszkę.
Potem był jeszcze niespieszny obiad zmontowany na biwakowisku przygotowanym w parku przy początku szlaku. I kawa w Viniistu, o której muszę wspomnieć postanowiłam bowiem zaryzykować i zdegustować estoński specjał – Kama cream - krem robiony z prażonych zbóż z borówką brusznicą. Była to najdziwniejsza rzecz, jaką ostatnio jadłam. Smakowało to trochę jak bita śmietana ze zmielonymi na śrut płatkami owsianymi. To raczej nie będzie jeden z moich ulubionych deserów, ale też nie mogę powiedzieć, że było to niedobre.
Z Viniistu obraliśmy kierunek na Tallin – po małym przystanku na rzut okiem na wodospad na rzece Jagali – wieczorem dotarliśmy do estońskiej stolicy. Po ponad tygodniu spania pod namiotem przypuściliśmy szturm na hostel o pięknej nazwie Fat Margaret i teraz pławimy się w luksusie.
zdjęcia niebawem :)