Kiedy o 5.30 zadzwonił nasz budzik ważne było tylko to, czy na zewnątrz pada. Nie padało, więc odetchnęliśmy z ulgą. Pośpiesznie się ubraliśmy, czołówki na głowy i w drogę. Chwilę po szóstej byliśmy już na szlaku. Szlak wyznaczony był jedynie śladami butów odciśniętymi w zlodowaciałym śniegu. Już po kilku minutach mieliśmy dylemat bo ślady się rozwidlały. Podczas naszej debaty nad tym, w którym kierunku się udać, za górami zaczęło wstawać słońce. Widok był niesamowity. Nie przeciągając opisu – wędrówka pod górę była mozolna. Wysokość robiła swoje, z każdym metrem w górę trudniej było złapać powietrze, ja walczyłam z katarem, bólem głowy i ogólnym osłabieniem. Ale pięliśmy się do góry i zostaliśmy za to wynagrodzeni pięknym słońcem i bajecznymi widokami ze szczytu. Satysfakcja była ogromna, bo choć Toubkal nie jest górą technicznie trudną do zdobycia, to jednak trzeba mieć trochę samozaparcia, żeby się wdrapać na te 4167 metrów. W celach wyłącznie informacyjnych podajemy, że wejście na szczyt zajęło nam około 3 i pół godziny. Schodziliśmy do schroniska jakieś 3 godziny. Szczególnie trudno schodziło się w miejscach zacienionych, gdzie śnieg był zlodowaciały. Bez raków ślizgaliśmy się okropnie. Jakby ktoś się wybierał na Tubkala poza sezonem to radzimy zabranie raków dla wygody i bezpieczeństwa. Przy schodzeniu po zlodowaciałym śniegu naprawdę się przydają. W tym roku śnieg zaczął już padać w pierwszej połowie października. Noce były zimne, ale za dnia temperatura czasami dochodziła do zera. W tych warunkach lód gwarantowany.Od poziomu schroniska schodziło się już bardzo przyjemnie, miejscami nieco brodziliśmy w błotku wymieszanym z mulim nawozem, ale znacznie bardziej nam to odpowiadało, niż ślizganie się po lodowisku. Podziwialiśmy piękno krajobrazu, na które w ogóle nie zwracaliśmy uwagi dzień wcześniej uciekając przed deszczem. Słońce przyjemnie grzało, kozy na stokach beczały, w berberyjskich sklepikach po drodze chłodziły się napoje, ból głowy stopniowo odpuszczał. W Sidi Piotr zrobił deal życia wymieniając starą bluzę Gosi, która miała nigdy nie opuścić Maroka na ametyst. Miejscowi chcieli jeszcze "wymienić" niesione przeze mnie kijki do trekkingu (pewnie chętnie bym się ich pozbyła, ale nie były moje, a ich właścicielka aktualnie przebywa w Indiach, trudno było więc zapytać, czy nie chciałaby za nie jakiegoś kamola ;) oraz przytroczone do plecaka suszące się spodnie Remika, których nie zdołaliśmy dosuszyć w schronisku. Uznaliśmy, że spodnie jeszcze mogą się przydać, ale sama idea handlu zamiennego podobała nam się bardzo :)Im dłużej schodziliśmy, tym większe nas dopadało zmęczenie. W dodatku znowu zaczęło się chmurzyć, więc w obawie przed powtórką z rozrywki niemal zbiegaliśmy w dół. Zanim dotarliśmy do Imlil postanowiliśmy tam przenocować. Nie mieliśmy już siły na powrót do Marakeszu, poza tym nocleg w Imlil mniej obciążał nasze portfele. Tym sposobem trafiliśmy do chez Brahima, którego poleciła nam napotkana Polka. Brahim twierdził, że jego przybytek stoi 400 metrów dalej. Stwierdziliśmy, że tyle jeszcze jesteśmy w stanie przejść. Przeciągnął nas jakieś 2 km. W tym czasie z racji odległości wytargowaliśmy darmowe śniadanie, herbatę i jabłka z jego sadu (pyszne!). U Brahima było bardzo skromnie, ale miło. Jedyny minus był taki, że woda pod prysznicem była lewo ciepława. Sędzimy jednak, że zapewniając nas o tym, że jest gorąca woda Brahim był przekonany o tym, że woda gorąca ma taką właśnie temperaturę. Sądząc po warunkach w wiosce Mzik, do której nas zaprowadził, podgrzanie wody do stanu letniości jest już luksusem. Po prysznicu i skonsumowaniu tażinu podanego przez syna Brahima a zrobionego zapewne przez Brahimową żonę umęczeni położyliśmy się spać.