Godzina 10.00. Czekamy na odprawę na lotnisku w Agadirze. Chłopcy, podobnie jak zdecydowana większość podróżnych, w koszulkach z krótkim rękawem, ja w polarze i kurtce, okutana szalem z Marakeszu. Trzęsie mną niemożliwie, zdaje się, że to efekt uboczny malaronu. Mam nadzieję, że szybko mi przejdzie. W drodze na lotnisko przebijaliśmy się przez tłum ludzi. Szli razem, mężczyźni bez wyjątku w tradycyjnych białych szatach, kobiety w odświętnych kolorowych strojach, pomiędzy nimi biegały roześmiane dzieci. Wylewnie się pozdrawiając, poklepując, ściskając, z dywanikami modlitewnymi pod pachą najwyraźniej wracali do domów po wspólnej świątecznej modlitwie. Na jednym z mijanych przez nas placów tłum wciąż jeszcze wznosił modły. Żadnych kóz nie widzieliśmy, może składanie ofiar odbywa się w innej porze dnia, a może tutejsi zbierają się w celu złożenia ofiary w jakimś konkretnym miejscu. Nasza znajomość tutejszych obyczajów religijnych nie jest zbyt duża. Na lotnisku też nie dowiemy się zbyt wiele. No więc czekamy…
O 11.15 rozpoczęła się odprawa. Na 12.00 mieliśmy samolot do Casablanki. Kontrola naszej trójki trwała dobre 40 minut. Nasze bagaże dosłownie fruwały po lotnisku. Pan policjant wielokrotnie pytał nas po co wybieramy się do Nouakchott. Nie mógł uwierzyć, że tam można jechać w celach turystycznych. Bardzo też zaciekawiły go nasze próbki. Bagaże zostay prześwietlone, wybebeszone i znowu prześwietlone. W końcu nas puścił. Myśleliśmy, że nie zdążymy na samolot, ale gdzie tam, samolot opóźniony. Nie wiadomo o ile, żadnych informacji. Nieliczna obsługa lotniska bardzo była wyluzowana. Widać mieli taki lazy monday. Ot royal air maroc. Czekaliśmy więc dalej. Odlecieliśmy po godzinie bujającym ATR-em. Przy lądowaniu cale życie przeleciało mi przed oczyma. Dzięki Bogu wylądowaliśmy szczęśliwie. Następnie koczowaliśmy sześć godzin na lotnisku w Casablance. Lot z Casablanki do Nouakchott dla odmiany był całkiem przyjemny. Royal air moroc zaserwowało nam całkiem dobrą kolację, a pilot sprawił się wzorowo. Na lotnisku po godzinie formalności wszelakich odebrał nas nasz "opiekun wycieczki" przemiły pan Mohamed, który zapoznał nas z naszym kierowcą, który nie mówi w żadnym ludzkim języku (włada tylko lokalnym dialektem). Mamy się z nim porozumiewać na migi. Obaj odwieźli nas do hotelu Chinguitti. Zainstalowaliśmy się, wydaje się być tu całkiem przyjemnie. A teraz mówimy Wam dobranoc.