Dzisiejszy dzień zaczął się dla nas wyśmienicie. Ledwo tylko udało nam się wyściubić nosa z hotelu zostaliśmy zatrzymani przez żandarmerię. Najwyraźniej ci mili panowie obserwowują nas od wczoraj. Zaprowadzono nas na posterunek. W niedużym ciemnym pomieszczeniu trzech żandarmów siedziało na podłodze i dłubało sobie w zębach zaostrzonymi patykami (tutaj wszyscy dłubią w zębach tymi patykami, ponoć to jakieś specjalne drewno, które czyści i konserwuje uzębienie. Jako że kończy nam się pasta do zębów, a w lokalnych sklepach nie możemy znaleźć tak ekstrawaganckiego produktu postanowiliśmy wypróbować miejscowy specjał i zakupiliśmy cztery patyki - po jednym dla każdego z nas i jeden dla Mulaja, który zapamiętale dłubie w zębach patykami odkąd go poznaliśmy). Kontynuując wątek główny, czwarty z żandarmów leżał rozwalony na pryczy i oglądał telewizję bawiąc się kajdankami. Otworzono nam drzwi do kolejnego pomieszczenia. Klitka 2x2, pod ścianą naprzeciwko ustawiona w równym rzędzie broń - francuskie karabiny z lat 60-tych, po lewej stronie małe okratowane okienko, proste biurko, za nim siedzi pan i na nasz widok z dezaprobatą kręci głową, po czym się uśmiecha i wskazuje nam krzesła. Siadamy, Mulaj stoi za nami i wyraźnie się boi, obok niego żandarm, który nas tu przyprowadził. Rozpoczyna się indagacja, skąd jesteśmy, co tu robimy, a wizy jakie mamy, a co chcemy fotografować? Grzecznie odpowiadamy na pytania. Jesteśmy turystami, przyjechaliśmy na wakacje, zdjęcia robimy tego, co na nas zrobi wrażenie - oceanu, pustyni, zabudowań, ludzi. Wyjaśniamy długo i namiętnie. To znaczy Remik wyjaśnia, bo tylko on potrafi się wypowiedzieć po francusku. Pan słucha, spisuje nasze paszporty, potem patrzy się na nas przeciągle i teraz mówi on. Na fotografie, jakiekolwiek, trzeba mieć autoryzację ministra. Kto wie co my w tej naszej Polsce z tymi fotografiami będziemy chcieli zrobić. Możemy co najwyżej robić fotografię monumentów (jakich - tego nie wiemy, żadnych tu nie ma, wszędzie niska, głównie parterowa zabudowa, skromny meczet, obecnie nie jesteśmy pewni czy wolno nam fotografować nawet to ). W porcie nie wolno robić zdjęć, nie wolno robić zdjęć statków, wybrzeża, fabryk, granicy, posterunków żandarmerii. Zasadniczo to nic nam nie wolno. A jak złamiemy ten zakaz, to grozi nam deportacja z Mauretanii i wiele nieprzyjemności. Czy się rozumiemy? Tak rozumiemy się doskonalePo południu już tradycyjnie wybieramy się z Mulajem na obiad. Potem prosimy go, żeby zawiózł nas na plażę. Chcemy zobaczyć słynne największe na świecie cmentarzysko statków. Czytaliśmy, że wzdłuż całego wschodniego wybrzeża półwyspu na plażach i mieliznach spoczywają wraki rozbitych tu statków. Bardzo chcielibyśmy je zobaczyć o fotografowaniu nawet nie wspominamy, nie ma co ryzykować. Mulaj na słowo statek wyraźnie się spina. Nic o żadnych statkach nie wie, tu nic nie ma, lepiej nie jechać, całe wybrzeże patrolowane jest przez żandarmerię. Upieramy się zatem przy plaży, chcemy poszukać jakiejś na południe od miasta. Mulaj jest nieprzekonany, ale jedzie we wskazanym przez nas kierunku. Mijamy port, jakieś chińskie fabryki, wielkie place budowy, wszystko poogradzane. W dali widać kolejową stację przeładunkową. Ponoć najdłuższy pociąg świata (nie wiemy, czy to prawda, ale naliczyliśmy 114 wagonów) wozi tu rudy i minerały z głębi kontynentu. Stację od fabryk oddziela wielkie pustkowie, w jego tle na lazurowych wodach zatoki stoją wraki od niewielkich stateczków, po ogromne trawlery.Prosimy Mulaja, żeby się zatrzymał, chcemy się przejść na plażę. Z wyraźną obawą czyni zadość naszej prośbie. My idziemy, on wyraźnie zostaje z tyłu. Uspakajamy go, że chcemy tylko na chwilę zobaczyć plażę. Nie będziemy robić żadnych zdjęć. Dochodzimy do oceanu. Wraki wyglądają niesamowicie, w ich cieniu widzimy małe sklecone z blachy, drewna i śmieci chatki. Mulaj zciszonym głosem prosi nas, żebyśmy się do nich nie zbliżali. W bezpiecznej odległości tłumaczy Remikowi, że wszyscy tu wiedzą, że cały półwysep to punkt przerzutowy wiadomej organizacji terrorystycznej. Przypływają tu z Hiszpanii jadą dalej do Mali. To ich teren. Lepiej się tu nie kręcić i nie wzbudzać zainteresowania. Z garścią muszelek mających stanowić uzasadnienie dla naszej wyprawy opuszczamy wrakowisko. Wsiadamy do naszej toyoty i postanawiamy nie męczyć już więcej Mulaja, którego cierpliwości i tak już dzisiaj nadużyliśmy. W drodze powrotnej "na ogonie" towarzyszy nam ta sama piaskowo - złota toyota, którą widzimy w lusterkach od rana. To chyba koniec naszej przygody z Nouadibhou. Poszlibyśmy jeszcze na spacer, ale nie chcemy kusić losu. Jutro z samego rana wracamy do Nouakchott.