Przed samym wyjazdem z Nouakchott, przy okazji postoju na stacji serwisowej gdzie profilaktycznie sprawdzaliśmy ciśnienie powietrza w oponach, spotkaliśmy pewnego Syryjczyka. Skąd jesteście? – zapytał. Polonia – odpowiedzieliśmy. Aaaa, Polonia, pokiwał głową ze zrozumieniem. Varsovia. Wasz prezydent, katastrofa lotnicza w Rosji. Dużo ofiar. Nic więcej mu się nie kojarzyło. Porozmawialiśmy chwilę w języku francusko – angielsko – migowym i ruszyliśmy w drogę. Jeżeli wierzyć tablicy postawionej na wyjeździe z Nouakchott czekało nas 465 kilometrów piachu.Droga z Nouakchott do Nouadibhou to pas asfaltu położonego prosto, „na krechę”, na morzu piasku. Jedziemy, a wokół tylko wyblakłe niebo, palące słońce i rozgrzany piasek. Piasek w różnych formacjach – od płaskiej jak stół równiny, po wielkie wydmy miejscami wdzierające się na drogę. Piasek w różnych odcieniach od prawie białego po rdzawy, niemal czerwony. Miejscami pojawiają się kępy wyblakłej trawy i jakieś rachityczne drzewka. Na tej trawie pasą się wielbłądy, których jak się wydaje, nikt nie pilnuje. Miejscami jakieś zagubione kozy, z rzadka namioty nomadów, sklecone z byle czego chatynki, niektóre opuszczone, częściowo przysypane piaskiem. Co jakiś czas mijamy też wraki samochodów. To przestroga przed podróżowaniem nocą. Pustynia potrafi być zdradliwa, a poza tym ostrzegano nas przed zdarzającymi się tu aktami przemocy. Jedziemy więc za dnia a słońce niemiłosiernie praży. Gdybyśmy mieli jajka, to na masce samochodu moglibyśmy zrobić sobie niezłe drugie śniadanie. Niestety mamy tylko bagietkę i puszkę sardynek. Inna sprawa, że w tym upale jeść nam się wcale nie chce, co innego pić. Pić się chce od samego tylko patrzenia się na piach. Jedziemy całkiem szybko, ruch na trasie jest prawie żaden. Ten ruch jest za to w pełni kontrolowany przez lokalne służby. Na całej trasie mnóstwo posterunków policji, żandarmerii i straży pobliskiego parku narodowego Banc d’Arguin, na których jesteśmy zatrzymywani i poddawani kontroli. Na niektórych posterunkach wystarczyło sprawdzenie paszportów i puszczano nas dalej, na innych musieliśmy szczegółowo wyjaśniać dokąd jedziemy i w jakim celu, skąd jesteśmy, co tu robimy i dlaczego nie mamy fiszek. Owe fiszki, to kserokopie naszych paszportów. Bez nich musimy czekać, aż żandarmeria spisze nasze dane, co trochę trwa i opóźnia naszą podróż. Szczerze mówiąc nie mieliśmy pojęcia o tym, że będą potrzebne. Chwile grozy przeżywamy na środku pustyni, kiedy na jednym z posterunków pan żandarm marszczy brwi i oświadcza nam, że nasze wizy są nieważne. Wygasły. Wizy mamy na 30 dni liczone od daty przekroczenia granicy Mauretanii. Niestety pan te 30 dni liczy od daty wystawienia wizy. Tłumaczenia trochę trwają, ale w końcu do niego dociera i puszcza nas dalej. Kiedy po pięciu godzinach drogi przez pustynię i jedenastu kontrolach znowu widzimy ocean oddychamy z ulgą. Wkrótce wjeżdżamy do Nouadibhou. Chcemy się odświeżyć, ale w naszym hotelu nie ma wody. Podobno ma być wieczorem. Jedziemy więc do portu. Przy wjeździe do portu kolejny posterunek żandarmerii. Nie chcą nas wpuścić. Macie wizy turystyczne, nie możecie wjechać mówią. Najwyraźniej portu nie można zwiedzać. Po kilku telefonach do żandarmów szczebli wyższych pozwalają nam przejechać, ale „no photo”. Wygląda na to, że jak tylko wyciągniemy aparat to zostaniemy oskarżeni o szpiegostwo przemysłowe. Aparatu nie ma po co wyciągać. Port nieczynny, na jednej z bud wisi jakieś rozporządzenie i z tego co nam Mulaj tłumaczy wynika, że rybacy przez miesiąc nie łowią. Nie wiadomo dlaczego. Przez ten miesiąc będą reperować łodzie. Opuszczamy port i udajemy się na późny obiad. W niewielkiej restauracyjce w centrum dostajemy danie dnia różniące się od wczorajszego dodatkiem w postaci kawałka bakłażana i dziwnej pieczonej śliwko-wiśni, której nie zidentyfikowaliśmy. Ten dodatek kosztował nas 100 UAD więcej – za wczorajszy obiad zapłaciliśmy 200 UAD od osoby, za dzisiejszy 300 UAD. W przeliczeniu na polskie złote wychodzi to odpowiednio 2,40 zł i 3,60 zł. Oceniamy, że wczorajsza wersja potrawy była lepsza. Remigiusz dodaje, że tu była smaczniejsza woda. Muszę mu wierzyć na słowo, bo w trosce o mój wrażliwy europejski żołądek nie odważyłam się jej wypić. Po obiedzie i drobnych zakupach wróciliśmy do hotelu kompletnie wyczerpani. Za dużo słońca na raz. Dochodzimy do siebie i zastanawiamy się co będziemy tu robić jutro…