O poranku spakowani wyruszliśmy do Goreme, gdzie rzutem na taśmę złapaliśmy autobus do Kayseri (10 TL). W Kayseri wylądowaliśmy na Yeni Otogar - nowym, gigantycznym dworcu autobusowym, gdzie sprawdziliśmy po kolei wszystkich możliwych przewoźników do Van. Informacyjnie podajemy, że ceny połączeń do Van kształtują sięnastępująco: pociąg z miejscem siedzącym nie rezerwowanym - niecałe 30 TL od osoby, pociąg sypialny - 80 TL za łóżko pojedyńcze, 130 TL za podwójne, autobus od 70 TL
za osobę. Czas przejazdu pociągu - podobno dość umowny ok 25 godzin. Czas przejazdu autobusu 14 godzin. W tym stanie rzeczy w pierwszej kolejności odpadła nam opcja najtańsza bo Remik 25 godzinnej wycieczce na siedząco powiedział zdecydowane nie).Planowaliśmy jechać wagonem sypialnym, bo w Goreme za przejazd autobusem zaśpiewano nam 110 TL od osoby. Ostatecznie jednak w Kayseri cena przejazdu wagonem sypialnym okazała się być niemal tożsama z ceną przejazdu autobusem, więc zdecydowaliśmy się na autobus chcąc oszczędzić trochę więcej czasu na zwiedzanie okolkic jeziora Van. Zakupiliśmy więc bilety, zostawiliśmy bagaż w przechowalni i ruszyliśmy na miasto.
Kayseri to ponad 600 tysięczne miasto leżące w środkowej Anatolii, u podnóża wulkanu Erciyes. Choć nazywane jest nieformalną stolicą Kapadocji, regionu obleganego przez tłumy podróżników, Kayseri nie cieszy się popularnością wśród turystów, co widać od razu, albowiem każdy turysta na ulicy wzbudza niemałą sensację. Miejscowi są jednak bardzo przyjaźnie nastawieni do przybyszów, więc czuliśmy się tu bardzo dobrze. W Kayseri nie ma zbyt wielu atrakcji turystycznych, są one umiejscowione w centrum miasta i w niedużym oddaleniu od siebie, co pozwala zwiedzenie ich w trakcie przyjemnego kilkugodzinnego spaceru. My pierwsze kroki skierowaliśmy do niewielkiego Ołowianego Meczetu (Kursunlu Camii). Inskrypcja przy wejściu do meczetu obwieszcza, że meczet został zaprojektowany przez najsłynniejszego chyba tureckiego architekta Mimara Sinana, w co raczy powątpiewać nasz przewodnik
Jednocześnie jednak wskazuje się w nim, że świątynię zbudowano w 1585 r., a Sinan zmarł w Kayseri 3 lata później. Styl meczetu pasuje nam do innych budowli Sinana więc powątpiewamy w wątpliwości przewodnika ;) Na dziedzińcu meczetu przy fontannie ablucyjnej spotkaliśmy bardzo miłego pana (znowu), który opowiedział nam co nieco o meczecie a potem zaprosił nas na wieczorne modły i kolację do swojego domu (trwa ramadan i pobożni muzułmanie od świtu do wieczornej modlitwy nie jedzą i o zgrozo także nie piją). Chętnie byśmy skorzystali z zaproszenia i z wyjątkowej możliwości zaobserwowania modlitwy w meczecie (w czasie modłów zwiedzać meczetów nie wolno). NIestety kupiliśmy już bilety na autobus i nie dalibyśmy rady :(
Z meczetu udaliśmy się do parku Mimara Sinana i znajdującej się w nim podwójnej medresy, w której miało znajdować się muzeum medycyny. Medresa była, całkiem pokaźna i zwiedziliśmy sobie ją dogłębnie, była jednakże zupełnie pusta. Muzeum medycyny najwyraźniej gdzieś wcięło i nie udało nam się dowiedzieć, gdzie albowiem wcięło również zaznaczony na naszej mapce w przewodniku punkt informacji turystycznej. Nie zrażeni przeszliśmy się po parku, potem ruszyliśmy ulicą księgarnianą do rzymskiego grobowca, który okazał się całkiem niepozorny, dawał jednak obraz tego, jak bardzo podniósł się poziom gruntu w mieście. Obok grobowca zwiedziliśmy sobie kolejną medresę - Sahdibiyte Medresesi - w której obecnie znajdują się kolejne księgarnie (niestety wszystkie książki wyłącznie po turecku). Medresa znajdowała się przy głównym placu miasta Cumhuriyet Meydani, podobnie jak Nowy Meczet i twierdza Ic Kale. Naturalnie zatem tam się udaliśmy. Twierdza nas jednak srogo zawiodła, bo poza murami
(nic specjalnego) wewnątrz jest tylko masa sklepików w dodatku z niespecjalnie ciekawą ofertą. Jeśli ktoś chce w Kayseri robić zakupy powinien raczej udać się na pobliski Grand Bazar. My przez bazar zostaliśy przeprowadzeni przez miłego handlarza dywanów, który następnie oprowadził nas po znajdującym się na tyłach bazaru Bedestenie. Wyszliśstamtąd bogatsi o wiedzę o karawanserajach, wielbłądach, sejfach i różnych innych rzeczach. Nie wyszliśmy stamtąd bogatsi o dywan, ani kilim, bo grzecznie powiedzieliśmy, że nie jesteśmy zainteresowani i pan równie grzecznie się z nami pożegnał życząc miłej podróży. Żadnej nachalności, z jaką spotykaliśmy się u takich handlarzy w Maroku. Oszczędzimy wszystkim opisów kolejnych meczetów jakie stanęły nam na drodze podczas tego spaceru, wart wspomnienia jest jeszcze tylko Doner Turbe czyli obrotowy grobowiec seldżuckiej księżniczki obecnie stojący w dość paskudnym miejscu, na pasie wysuszonej ziemi na środku ruchliwej drogi, w pobliżu miejskiego cmentarza. Grobowiec jest z zewnątrz przepięknie
zdobiony przepięknymi ornametnami roślinnymi.
Po zwiedzaniu Kayseri udaliśmy się na obiad i następnie biorąc przykład z miejscowych wyłożyliśmy się w parku na trawie i ucieliśmy sobie drzemkę. Miło było się wyciągnąć na trawie mając w perspektywie 14 godzinną podróż autobusem. A podróż autobusem to już kolejna historia :)
Turek w podróży to temat przynajmniej na pożądną magisterkę. Czekając na nasz transport obserwowaliśmy niekończące się pożegnania, bo jak Turek jedzie w podróż, to wychodzi go żegnać piętnastoosobowa rodzina. Każdy się z podróżnikiem musi pożądnie wyściskać i wycałować, każdy taszczy jakieś paczki, kartony i worki jabłek, ziemniaków i Allah jeden wie czego jeszcze.
Jak już ten Turek wsiądzie do autobusu, to ledwie sobie miejsce wymości, a już bierze go w swoje obroty autobusowy pan serwisowy. Pan serwisowy to ma ciężkie życie, w trakcie kilkunastugodzinnej podróży bez przerwy bowiem biega z jednego końca autobusu na drugi. Najpierw na każdym przystanku wyciąga swój kajecik i spisuje cele podróży poszczególnych pasażerów. Kreśli coś zawzięcie, rysuje, podsumowuje, liczy pasażerów i jeszcze jakieś adnotacje wprowadza. Jak już skończy i autobus ruszy pan serwisowy nie ma chwili odpoczynku, biega bowiem rozdając wodę i zbierając puste kubki. A jak już się nabiega, to ledwie po godzinie jazdy
autobus zatrzyma się na półgodzinny popas i całe towarzystwo wyleje się z machiny i pójdzie w długą. I potem wszystko zacznie się od nowa. Bo pasażerów trzeba policzyć, czy ktoś nie przybył, czy kogoś nie ubyło. A jak się skończy liczenie i autobus ruszy nadejdzie pora na parzenie herbaty i kawy i znowu pan serwisowy będzie miał pełne ręce roboty. I tak w kółko. A biedny pasażer nie-Turek, nie przyzwyczajony do takich udogodnień, zamiast docenić pana serwisowego jeszcze marudzi, że nie ma jak zmróżyć oka przez te 14 godzin podróży bo pan serwisowy ciągle zapala w autobusie światła i gorączkowo biega w tę i z powrotem.