Po długiej nocy w autobusie około południa dotarliśmy do Tatvanu - miasta leżącego na południowo - zachodnim wybrzeżu jeziora Van. Do Tatvan przyciągnął nas Nemrut Dag - górujący nad miastem wulkan o wysokości 3050 m n.p.m. i o średnicy krateru mierzącej ponad 7 km. Jak czytaliśmy wulkan był pierwotnie około 1500 metrów wyższy, ale potężna erupcja zniszczyła jego wierzchołek. Wylewająca się z wulkanu lawa zablokowała ujście wody ze znajującej się poniżej kotliny w wyniku czego w kraterze wulkanu powstały dwa jeziora otoczone wysoką granią.Widok, jaki się z niej rozciąga jest niesamowity, postanowiliśmy się zatem na grań tę wdrapać. Ponieważ podejście pod górę znajduje się klikanaście kilometrów za miastem poprosiliśmy kierowcę o wysadzenie nas przed Tatvanem przy stacji benzynowej leżącej nieopodal drogi wiodącej do wioski Cesmece i dalej na Nemrut Dag. Na stacji przepakowaliśmy cały nasz spory dobytek, napełniliśmy butlę do kuchenki i zrobiliśmy rozeznanie w cenach transportu do Nemrut. To ostatnie uczyniliśmy z niewielką jedynie nadzieją, że uda nam się taki transport załatwić, już bowiem ceny podawane w przewodniku były dla nas przerażająco wysokie, a jak zaobserwowaliśmy na nasz przewodnik w zakresie cen
trzeba brać sporą poprawkę. Dolmusz do Nemrut (ok 30 km) okazał się kosztować niemal tyle samo co autobus z Kayseri do Tatvan (jakieś 800 km). W porywie dobrego humoru stwierdziliśmy, że ze wszystkimi naszymi gratami pójdziemy pieszo w ramach treningu przed Araratem. Panowie na stacji ze zdziwieniem kręcili głowami i życzyli nam powodzenia zupełnie niedowierzając, że chcemy z tym wszystkim wejść na górę. My sami chyba sobie nie dowierzaliśmy, ale co tam z 50 kg na plecach ruszyliśmy w kierunku wioski. Po jakichś 100 metrach zatrzymał się koło nas bus i dwóch miłych panów zapytało, czy nas nie podwieźć :) Okazało się, że jadą do hotelu znajdującego się kilka kilometrów za wioską i jakąś godzinę drogi autem od krateru. Mieliśmy niebywałe szczęście, że udało nam się z nimi zabrać, bo za nimi nie jechało już nic. Zostaliśmy zaproszeni na herbatkę, porozmawialiśmy chwilę i ruszyliśmy na górę z całym naszym dobytkiem i planem nocowania w kraterze. Po jakimś kilometrze a może dwóch pięcia się pod górę droga rozwidliła się i od asfaltówki odbiegła bardziej stroma ścieżka pod górę. Ścieżka prowadziła pod słupami kolejki wiodącej na grań krateru (kolejka była nieczynna). Drogi oczywiście nie były w żaden sposób oznakowane, a my nie mieliśmy żadnej mapy, ani też szczegółowych informacji dotyczących szlaku - z panami z hotelu dogadywaliśmy się bardzo łamanym tureckim, co oczywiście nie pozwoliło nam na wiele. Tym sposobem na rozwidleniu dróg, zamiast powlutku piąć się pod górę długą i łagodnie pokonującą wzniesienie asfaltówką przykozaczyliśmy i ruszyliśmy krótszą i przez to bardziej stromą ścieżką jak nam się wydawało wiodącą do szczytu. Umęczyliśmy się z tymi gratami na tej ścieżce niemożebnie. A już szczytem wszystkiego było jak biegnąc prosto pod górę z pominięciem ścieżki umykaliśmy stadu pasących się na zboczu byków (wyrosły nam na drodze jak spod ziemi, a my mieliśmy czerwone plecaki). Byków oczywiście nikt nie pilnował. Po prawie trzech godzinach stanęliśmy na grani i naszym oczom ukazał się prawdziwie niesamowity widok. Jeden z najpiekniejszych, jakie widzieliśmy w życiu.W dole w ogromnym kraterze rozlewały się wody dwóch jezior otoczone bujną zielenią (naokoło wszystko wypalone jest słońcem a podstawowy zestaw kolorystyczny biegnie przez beże po rudości więc kontrast jest niesamowity) Pod naszymi stopami grań urywała się otwierając przynajmniej 200 metrową przepaść. Tuż pod nami wielki orzeł wyfrunął z gniazda i zataczał kręgi nad wodą. Staliśmy tam całkiem sami, wokoło żadnego człowieka i było w tym coś naprawdę niesamowitego. Niestety stroma grań nie dawała nam żadnej szansy na zejście do jeziora. W wyśmienitych humorach stwierdziliśmy , że obejdziemy granią krater dookoła wydawało nam się bowiem, że za czwartym wierzchołkiem z kolei grań opada łagodnie w dół i dojdziemy nią do drogi. Na czwartym wierzchołku okazało się jednak, że jest inaczej i pokonani przez górę musieliśmy zawrócić i swoimi śladami zejść na dół aż do asfaltówki, czyli niemalże do początku drogi. Omijając po drodze wściekłe byki po raz drugi. Schodząc poczuliśmy podwójnie ciężar naszych plecaków, a że zrobiło się późno zaczęliśmy obmyślać plan B, bo na wejście asfaltówką do krateru i dojście do jeziora tego samego dnia nie było już żadnych szans. Stwierdziliśmy, że zejdziemy do hotelu i zapytamy o możliwość rozbicia się w pobliżu i skorzystania z łazienki. Tych planów jednak nie udało nam się rozwinąć, albowiem jak tylko wyszliśmy na asfaltówkę zatrzymał się koło nas zjeżdżający z góry samochód, którym jechała trójka Turków w naszym wieku - Ali, Murat i Seme. Zapytali się dokąd idziemy, więc powiedzieliśmy, że do Tatvanu. A dalej? Dalej do Vanu będziemy jechać. A oni na to, że są z Vanu i właśnie wracają z Ankary i chętnie nas zabiorą. A Van to najlepsze miasto w Turcji! Ponieważ z Tatvanem i tak nie wiązaliśmy żadnych planów ponad wypad na Nemrut, a widok z grani krateru zaspokoił naszą ciekawość stwierdziiśmy, że co tam, możemy jechać do Vanu! Po zjeździe z Nemrut zatrzymaliśmy się przy znanej nam już stacji benzynowej. Jak wysiedliśmy z auta zapanowało osłupienie. Nasza ekipa potwierdziła, że schodziliśmy z góry, jak nas przechwycili. Benzyniarze nie mogli wyjść z podziwu. Widać takich wariatów jak my tu niewielu. W ogóle turystów tu zbyt wielu nie ma.
Do Vanu dotarliśmy po zmierzchu, około 21. Nasi nowi znajomi zabrali nas do bardzo przyjemnego parku, gdzie w kawiarni na świeżym powietrzu zasiadała cała rodzina ich znajomych i wszyscy oni pospołu rozpoczeli posukiwania taniego hotelu dla nas. Trwało to ze dwie godziny, podczas których zostaliśmy ugoszczeni morzem herbaty, orzechów i lokumi. Okazało się, że nasze wymagania cenowe jak na Van są prawie nie do zrealizowania. Ceny noclegów w Vanie przekraczają te stambulskie i prawdopodobnie wynika to z tego, w jak dużym stopniu miasto zostało zniszczone w wyniku zimowego trzęsienia ziemi, ale o tynm mieliśmy przekonać się dopiero o świcie. Koniec końców zostaliśmy zakwaterowani za przyzwoite pieniądze w hotelu dla nauczycieli, do którego oczywiście Ali osobiście nas odwiózł i załatwił wszystkie formalności. I jak tu nie kochać tureckiego narodu?