Po kolejnej nieprzespanej nocy musieliśmy wdrożyć jakąś procedurę naprawczą, najpierw więc udaliśmy się na porządne śniadanie, a następnie razem z Kasią i Adamem ruszyliśmy do tbiliskich term. Wstęp za cztery osoby kosztował nas 10 GEL, przy czym wstęp dla mężczyzn jest droższy, jak się bowiem okazało termy tbiliskie dyskryminują kobiety, które nie mogą tu liczyć na pełny zakres usług. Idąc na całość niczym miejscowi wybraliśmy opcję łaźni publicznej, po czym rozdzieliliśmy się - panie w prawo, panowie w lewo ;) Przyznajemy, że nie do końca wiedzieliśmy, czego się spodziewać. Jak się okazało, łaźnia kobieca składa się wyłącznie z gorącego duszu plus osobno można zamówić sobie masaż (10 GEL), co też obie z Kasią uczyniłyśmy. W łaźni tbiliskie kobiety dokonują wszelkich możliwych czynności higienicznych, łącznie z goleniem i kompleksową higieną stóp, co nas nieco zaskoczyło, ale co tam. Masaż również okazał się niezłym przeżyciem, okazała i krzepka pani masażystka podeszła do sprawy bardzo energicznie. Masaż trwał jakieś 10-15 minut i diametralnie się różnił od naszego o nim wyobrażenia, ale w sumie był całkiem fajny. Wymoczone i wymasowane wytoczyłyśmy się z bani po jakichś 30 minutach, panów nie było. Okazało się przy tym, że panowie dzierżą cały nasz fundusz, a my musimy zapłacić za masaż. Czekałyśmy na nich prawie godzinę dziwiąc się, ile można się moczyć pod tym prysznicem i w końcu nie wytrzymałyśmy i wysłałyśmy po nich pana łaziebnego. Okazało się, że w wersji męskiej termy oferują jeszcze basen z gorącą wodą i saunę. Niesprawiedliwość to jest okropna i oburzająca! Z term niespiesznie udaliśmy się do pobliskiego ogrodu botanicznego (wstęp 1 GEL), który okazał się być tak mocno w przebudowie, że trudno było się po nim poruszać. Wszystko było totalnie rozkopane i w europejskich warunkach nikt o zdrowych zmysłach nie udostępniłby tego obiektu do zwiedzania w obawie przez koniecznością wypłaty odszkodowań za zwichnięte kostki i połamane kończyny. Przez pół godziny krążyliśmy po ogrodzie parząc głównie pod nogi. Większą część tego czasu usiłowaliśmy znaleźć drogę do wyjścia z obiektu. Trzeba przyznać, że zdrowo się przy tym uśmialiśmy. W sumie może i było to warte tego jednego lari :)
Z ogrodu powędrowaliśmy na pchli targ przy suchym moście - tu znowu nastąpił ryzykowny rajd między autami i placami budów, patrz dzień poprzedni. Musieliśmy nieco ochłonąć i uspokoić nasze skołatane nerwy, zasiedliśmy więc w pobliskim parku, zdaje się Aleksandrowskim. Panowie raczyli się piwem, atmosfera zrobiła się nieco leniwa i tak trochę się tam zasiedzieliśmy. W rezultacie, kiedy doszliśmy do pchlego targu (oddalonego od miejsca naszego postoju o jakieś 100-200 metrów ;) straganiarze powoli się już zwijali. Mimo to na targu bardzo nam się podobało. Można tam kupić niemal wszystko - od książek, przez starą porcelanę, obrazy, szale, ordery, monety, wypchanego wilka, siedzącego buddę, biżuterię, w tym taką pamiętającą chyba jeszcze carską Rosję po stare buty i wszelkie możliwe narzędzia. Jak ktoś lubi grzebać w starociach to naprawdę polecamy.
Wszystkie te spacery wzmogły nasz apetyt, na koniec zafundowaliśmy sobie prawdziwie gruzińską ucztę, z lobio (dla mnie zdecydowany bestseller w gruzińskiej kuchni), ostri (rodzaj wołowego gulaszu), kurczakiem czmeruli, sałatką z pomidorów, ogórków i cebuli z orzechową pastą, pieczarkami nadziewanymi serem sulguni i dwoma dzbanami miejscowego wina. Po prawie dwugodzinnym posiedzeniu bardzo weseli udaliśmy się do parku europejskiego, który po zmroku zdecydowanie zyskuje. Obejrzeliśmy spektakl z tańczącymi fontannami i ubawiliśmy się jak dzieci układając w płytkich basenach napisy z niewielkich kamieni. Jakoś po 23 zlądowaliśmuy w hostelu, gdzie przez trzy kolejne godziny żegnaliśmy się z gospodarzami. Po drugiej w nocy wesołą "taksówką" załatwioną przez Artura udaliśmy się na lotnisko. I tak nasza podróż nieuchronnie dobiega końca.