Jadąc do Tbilisi mieliśmy jedno marzenie - chcieliśmy się wreszcie wyspać, bo ostatnie dni mieliśmy bardzo intensywne i powoli postępował u nas spadek mocy. Spełnienie tego marzenia w Tbilisi okazało się nierealne. Wpadliśmy po uszy rezerwując dwa noclegi w hostelu Peace, który znaleźliśmy dzień wcześniej na booking.com. Był on najlepszą opcją jaką znaleźliśmy w mieście (50 GEL za dwójkę) - tanią i z rewelacyjnym położeniem, tuż przy moście wolności. Hostel prowadzi Gruzin ormiańsko - austriackiego pochodzenia - Artur. Artur bardzo dba o swoich gości i właściwie nie wiemy jak wciąż trzyma się na nogach, bo każdą kolejną noc spędza na tarasie ucztując z gośćmi, pociągając wino z baniaka, wznosząc niekończące się toasty, podczas których nam niewprawnym obcokrajowcom więdną ręce, racząc nas dziesiątkami opowieści. Tak więc pomimo skrajnego zmęczenia nie pospaliśmy. Skutkiem powyższego zwlekliśmy się z łóżka po dziesiątej półżywi i powłócząc nogami ruszyliśmy eksplorować lewy brzeg Mtkwari.
Przekroczyliśmy rzekę Mostem Wolności zwanym przez miejscowych żartobliwie "podpaską", przeszliśmy przez park europejski, nad którym góruje pałac prezydencki. Tak park, jak i pałac za dnia nie wydały nam się niczym szczególnym, ruszyliśmy więc do niewielkiej, ale pełnej uroku cerkwi Matki Boskiej Metechskiej, wznoszącej się na stromej skarpie nad samą rzeką, potem powędrowaliśmy do cerkwi Świętej Trójcy - Cminda Sameba, mijając po drodze pałac Daredżani, ormiańską katedrę Eczmiadzyn oraz pomnik trzech panów na placu Avlabari. Pomnik nas zainteresował, ale kogo przedstawiał się nie dowiedzieliśmy, bo jak większość obiektów w mieście nie był podpisany dostępnym nam alfabetem. Właściwie to w ogóle nie był podpisany jakkolwiek. Południe zastało nas w okolicach Cmindy Sameby i z dziką rozkoszą schowaliśmy się w jej chłodnych murach przed słońcem, które tego dnia odczuwaliśmy wyjątkowo dotkliwie. Katedra jest przeogromna i pomimo tego, że wciąż pachnie nowością (została konsekrowana w 2004 r.) ma w sobie dostojeństwo właściwe tym, które stoją od wieków. Z katedry na przełaj ruszyliśmy z powrotem w stronę rzeki zagłębiając się w kręte i wąskie uliczki, którymi niemal weszliśmy ludziom do domów. Jak w końcu dotarliśmy do Mtkwari, drogę zagrodziła nam sześciopasmowa jezdnia, na której natężenie ruchu było ogromne. Nigdzie nie było przejścia dla pieszych. Szliśmy wzdłuż tej drogi dobry kawałek, zanim zdecydowaliśmy się na jej przekroczenie. Przeżycie niezapomniane, nieco przypominające próbę samobójczą. Następnie poszliśmy nabrzeżem wzdłuż rzeki licząc na to, że bezpośrednio z nabrzeża wyjdziemy na kolejny most. Na most z nabrzeża wejścia oczywiście nie było, bo doszliśmy do suchego mostu, którego ostatnia arkada przechodziła nad drogą. Powrotu na drugą stronę drogi nie zaryzykowaliśmy, skutkiem czego w palącym słońcu doszliśmy do kolejnego mostu, na który oczywiście też wejścia nie było, przejścia dla pieszych takowoż też nie. Ponowiliśmy zatem nasz rajd między pędzącymi autami. Dodać trzeba, że w Gruzji 99,99% kierowców na widok pieszego na jezdni nawet nie zwolni. Co najwyżej zaczną trąbić. Koniec końców wdrapaliśmy się jakoś na most, który okazał się być w budowie i był zamknięty dla ruchu przynajmniej kołowego (może to i lepiej), przemknęliśmy więc wśród prętów zbrojeniowych, kopców piasku, świeżego asfaltu i przeróżnych maszyn i opyleni przeszliśmy na prawy brzeg mniej więcej na wysokości początku ulicy Rustawelego. Żeby do niej dobrnąć musieliśmy oczywiście pokonać klika następnych szerokich i ruchliwych dróg. Przejścia dla pieszych w Tbilisi są bowiem rzadkością. Kolejny raz przemierzyliśmy główną arterię miasta - na 1,5 km ulicy nie ma ani jednego przejścia dla pieszych, przejście podziemne jest bodajże jedno na samym początku, przy stacji metra. Trzeba się modlić, żeby obiekt, do którego człowiek się udaje znajdował się po właściwej stronie ulicy. Zmęczeni słońcem i rajdem pomiędzy autami zatrzymaliśmy się na porządną kawę w księgarnio - kawiarni Prospero (al. Rustawelego 34, przy konsulacie kanadyjskim). Chcieliśmy następnie odwiedzić muzeum narodowe, ale zdaliśmy sobie sprawę, że jest poniedziałek, muzeum więc nieczynne. Odłożyliśmy zatem ten punkt programu na dzień następny, nabyliśmy kartki pocztowe i udaliśmy się w stronę hostelu. A w hostelu ku naszemu bardzo miłemu zaskoczeniu zastaliśmy Kasię i Adama - Polaków, których poznaliśmy dwa dni wcześniej w Borżomi podczas wyprawy do siarkowego basenu :)
Odsapnęliśmy chwilę, umówiliśmy się na wieczór i pognaliśmy do Twierdzi Narikala (informacyjnie podajemy, że uruchomiono już kolejkę linową kursującą na wzgórze, jakby ktoś nie miał ochoty piąć się pod górę, można się przejechać). Po drodze zaszliśmy do Katedry Sioni i znów zupełnie przypadkiem trafiliśmy na uroczystości związane z prawosławnym Świętem Mariamoba - mogliśmy zaobserwować przyjazd główy gruzińskiego Kościoła Prawosławnego - Katolikosa, ludzie płakali, prosili o błogosławieństwo, kobiety w spazmach podtykały swoje malutkie dzieci, coś niesamowitego. Po wizycie w Sioni, wspieliśmy się do twierdzy (okazała się wcale nie tak wysoko :), przeszliśmy całe wzgórze i wyszliśmy oczywiście w jakiejś zupełnie nieturystycznej dzielnicy miasta, przy okazji przypadkiem natykając się na polską szkołę :)
A potem to już były nocne polsko - gruzińskie rozmowy nad baniakiem do białego rana, niekończące się toasty i moje bezskuteczne próby wypowiedzenia gruzińskiej odmiany stołu z powyłamywanymi nogami - sentencja tyczyła się żabki kumkającej w stawie i moje struny głosowe okazały się kompletnie niezdolne do wydania z siebie dźwięków, które się na nią składały.