Ciemno, zimno i do domu daleko. Dotarliśmy do końca świata. Tak nam się przynajmniej na tę chwilę wydaje. Gdzieś pod fińsko - rosyjską granicą, w sosnowo - świerkowym lesie, nad jeziorem Naitijarvi mieści się Ruunaa recreation area. Pomiędzy systemem połączonych ze sobą jezior pienią się wściekle wody rzeki pokonującej kolejne progi skalne. Z jednej strony raj dla wielbicieli raftingu i górskiego kajakarstwa, z drugiej mekka dla zapalonych wędkarzy. Wielbiciele turystyki pieszej i ci, co po prostu szukają kontaktu z czystą i nieskażoną dotykiem cywilizacji naturą również byliby tym miejscem usatysfakcjonowani. Aktualnie w tym raju na ziemi chmury się oberwały, a ponieważ jest on gdzieś na końcu niczego i nikt o nim nie pamięta, nie ma komu tych chmur pocerować. Jak okiem sięgnąć pusto, z drewnianych domków nikt na zewnątrz nie wyściubia nosa. Tu i ówdzie stoją jakieś przyczepy campingowe, ale nikt się z nich wychylić nie chce. Tylko grupa rosyjskich zapaleńców z uporem i bez większego powodzenia próbuje sforsować próg na rzece. Szwendamy się trochę bez celu, bo pogoda nijaka, dłużej tu nie zostaniemy i nie ma większego sensu wykupywanie miejscowego permitu na remikowe wędkowanie. W końcu jedziemy do Lieksy, gdzie zwiedzamy opisany w przewodniku lonely planet spory skansen, w którym niby wszystko jest i wszystkiego jest dużo, ale nie wiem jak to ująć, po prostu życia w nim nie ma. Życie za to lokalne toczy się z werwą i kolorytem w miejscowej piekarni, pełnej pachnącego chleba, ciasta i ludzi, którzy wpadają tu na wczesny lunch. Gwarno tu i ciężko sobie miejsce znaleźć, ale nam się udaje. Bierzemy zestawy lunchowe, za 8 euro (tutaj to prawie jak za darmo), a na wynos jeszcze ciepły pachnący ciemny żytni chleb i kardamonową chałkę. Z nosem w kawie obserwuję trzy pokolenia kobiet przy stoliku obok. Dziewczynka cała umorusała się ciastkiem z kremem. Ta kawa, kardamonowa chałka i ten widok poprawiają humor nawet w deszczowy dzień.