We wcześniejszym wpisie nie zaznaczyliśmy, że przyjeżdżając do Uppsali poczuliśmy się, jakbyśmy zmienili strefę klimatyczną. W Finlandii przeciętna temperatura z jaką się spotkaliśmy wynosiła 10 stopni, w Skuleskogen było już 20, w Uppsali temperatura skoczyła do 30 stopni (i tu taka mała dygresja, że powyższą skalę zawdzięczamy panu Andersowi Celsiusowi, który również związany był z Uppsalskim uniwersytetem). Szczęśliwie zaraz przy naszym campingu znajdował się spory kompleks basenów, do którego z racji zakwaterowania na campingu dostaliśmy nawet zniżkę, wobec czego po śniadaniu poszliśmy się trochę pomoczyć, co zdecydowanie wyszło nam na dobre. Następnie w szampańskich humorach wybraliśmy się pożegnalny spacer po Uppsali i na lunch, na który trafiliśmy do gwarnej i pękającej w szwach restauracji Lingon, co okazało się bardzo dobrym wyborem. W pełni usatysfakcjonowani pobytem w Uppsali ruszyliśmy do Sztokholmu, nosząc się z zamiarem spędzenia tam jakichś trzech dni i dwóch nocy.
Sztokholm szybko zweryfikował nasze plany. I trzeba tu od razu podkreślić, że miasto jest naprawdę piękne. Gdybyśmy mieli mieszkać w jakimś wielkim mieście i mogli sami je wybrać Sztokholm byłby w sam raz. Szwedzka stolica jest miastem, w którym czuje się przestrzeń. Nie ma tu wrażenia ścisku i ciasnoty, które cechuje większość metropolii. W gorące dni położone na wyspach miasto chłodzi morska bryza, a sztokholmczycy tłumnie oblegają liczne miejskie parki, skwery i trawniki albo zasiadają w kawiarnianych ogródkach. W bogatej ofercie kulturalno - rozrywkowej każdy z pewnością znajdzie coś dla siebie. W mieście ciągle coś się dzieje i jak kogoś przykładowo męczy bezsenność, to z pewnością nadmiar czasu będzie miał jak zagospodarować. Sztokholm to także raj dla poszukiwaczy kulinarnych doznań. Można tu chyba odnaleźć smaki ze wszystkich stron świata, poczynając od kuchni francuskiej czy włoskiej na mongolskiej, nepalskiej i południowoafrykańskiej kończąc. Jedyny i dość zasadniczy minus tego miasta jest taki, że dla przeciętnego polskiego turysty Sztokholm jest miastem okrutnie drogim.
I tak jeżeli chodzi o:
1) noclegi – trafiliśmy na camping Angby położony jakieś 30 minut metrem od centrum, noc dla dwóch osób pod namiotem 250 koron (dotychczas za camping w Szwecji płaciliśmy połowę tego), przy czym okazuje się, że osobno płatny jest internet – 40 koron za dzień (który dodatkowo dostępny jest tylko w recepcji, która zamykana jest o 22 i po tej godzinie netu w ogóle nie ma, więc jak ktoś się w mieście zasiedzi – bądź zachodzi – to już z netu nie skorzysta), pralnia i prysznice, o czym obsługa nie informuje, a po 22 obsługi brak i nie można zakupić tokenów,
2) transport – pojedynczy bilet jednorazowy na przejazd w strefie A kosztuje 36 koron, a 24 godzinna karta na transport miejski 115 koron, ale żeby ją kupić trzeba nabyć najpierw niebieską kartę za 20 koron,
3) wstęp do muzeum kosztuje tu przeciętnie około 100 koron (40 koron kosztuje wejście do katedry, ale już do muzeum Vasa 130); gdyby ktoś chciał skorzystać ze sztokholmskiej karty uprawniającej do bezpłatnego wstępu do 80 muzeów i przejazdów komunikacją miejską to jednodniowa karta kosztuje 575 koron,
4) kolacja dla dwóch osób w przeciętnej restauracji i bez szaleństw – 400 koron.
Podsumowując półtora dnia w Sztokholmie kosztowało nas mniej więcej tyle, ile tydzień gdzie indziej. Nie zdecydowaliśmy się na zakup sztokholmskiej karty i w większości po prostu chłonęliśmy atmosferę miasta włócząc się po jego głównych arteriach i bocznych uliczkach. Schodziliśmy Gamla Stadt i Nowe Miasto, odkryliśmy wspaniałą organiczną piekarnię na jednej z uliczek starego miasta, w której mają najlepsze na świecie cynamonowo – maślane kanebulle (niestety niefrasobliwie nie zapamiętaliśmy nazwy ulicy:/), zjedliśmy wyśmienitą kolację w knajpce picolino mieszczącej się w dawnych królewskich ogrodach przy akompaniamencie żywiołowych Kubańczyków, którzy akurat dawali koncert w parku.
W kraju, w którym w co drugim muzeum można odnaleźć dobra stanowiące łupy wojenne zdobyte w Polsce ze sporą satysfakcją udaliśmy się do muzeum statku Vasa, królewskiego galeonu zbudowanego z rozkazu króla Gustawa Adolfa II specjalnie na wojnę z Polską. W dniu 10 sierpnia 1628 r. naszprycowany potężnymi armaciskami (z których każda ważyła tonę) statek został po raz pierwszy zwodowany i w obecności samego monarchy uroczyście wyprawiono go w drogę. Zanim jednak na dobre wypłynął z portu statek na oczach władcy poszedł na dno, czego przyczyny należy upatrywać w złej konstrukcji galeonu, który nie był odpowiednio dociążony i przechylił się na burtę przy pierwszej mocniejszej fali. Na nic się zdały armaty i mające upokorzyć rywala zdobiące statek rzeźby m.in. przedstawiająca osobę o aparycji Jakuba Sobieskiego w kajdanach. Jak stwierdził Remik pycha kroczy przed upadkiem ;) Galeon został podniesiony z dna morskiego po upływie 333 lat i w całości przeniesiono go do wielkiego hangaru. Obecnie można go zatem podziwiać w pełnej krasie, a naprawdę robi wrażenie. Z pewnym przekąsem można więc powiedzieć, że podwójnie dobrze, że poszedł na dno.