Strasznie wietrzny był wczorajszy dzień. Wiało, wiało i w końcu wieczorem do Falkenbergu przywiało deszcz. Szwedzi strasznie narzekają, bo to weekend jeszcze, a opalenizny utrwalać się nie da, a i impreza sobotnia dla tych, którzy wybrali otwarty plener skończyła się wcześniej. Od samego rana trwa więc nieco przedwczesny masowy exodus. My do deszczu przywykliśmy jeszcze w Finlandii, więc nas już pogodowe defekty tak nie ruszają. Śniadamy więc niespiesznie, zwijamy namiot i czekamy, aż kolejka przed check – outem nieco się przerzedzi. Jedziemy na lunch do rozsławionego lax butiku. Okazuje się on wielkim przybytkiem, do którego ciągnie się długaśna kolejka. W środku łosoś na tysiąc chyba sposobów. Wszystko wygląda smakowicie i trudno się zdecydować. Bierzemy więc po prostu niedzielny zestaw lunchowy – pieczonego łososia z pieczonymi ziemniakami i sałatką. Wygląda nieźle. Do pierwszego kęsa. Ryba okazuje się okrutnie tłusta, ale nie to jest najgorsze. Najgorsze jest to, że ktoś się nad nią straszliwie pastwił, ponieważ ma konsystencję papki dla niemowląt. Mięso rozpada się pod widelcem, w życiu nie widziałam u łososia takiej tekstury. Obiad w zachwalanym lax butiku okazuje się naszym najgorszym posiłkiem w Szwecji i w dodatku najdroższym.
To wątpliwej przyjemności doznanie będzie naszym ostatnim kulinarnym wspomnieniem ze Szwecji, ponieważ w Helsingorze wsiadamy na prom i po 20 minutach jesteśmy już w Danii. Remik jest trochę zawiedziony, że w żadnym szwedzkim sklepie nie znalazł surstrominga. Cóż, może to nie sezon. Albo Szwedzi nie lubią go aż tak bardzo. Albo nie szukaliśmy go z odpowiednią intensywnością. Mi się tak po szczerości wcale nie śpieszyło do konsumpcji zgniłego śledzia, bo śledź w ogóle nie jest dla mnie rarytasem.
Pogoda jest idealna do zwiedzania ponurego zamczyska w Elsinor, jak tutejszy zamek opisał Szekspir w Hamlecie. Nad miastem wiszą ciężkie chmury, ale nie pada. Deszcz szczęśliwie został po drugiej stronie Oresundu i pada na Szwedów. Z zamku zapuszczamy się jeszcze na stare miasto, dziwnie jakoś tak opustoszałe. W końcu i my zwijamy się do Kopenhagi. Lądujemy na campingu Absalon, instalujemy się, mały spacer poglądowy i zasiadamy w Sali telewizyjnej bo dziś jest ten dzień.
Siedzimy więc w sali pełnej ochających i achających bardzo pobudzonych Niemców i oglądamy mecz, Niemcy – Argentyna rzecz jasna. Zaczęła się dogrywka, gola brak. Mecz jakoś szczególnie ciekawy nie jest, ale jęczący Niemcy są całkiem zabawni.