Od rana włóczyliśmy się po Kopenhadze i zastanawialiśmy się co ze sobą zrobić dalej. Opiliśmy się kawy w jakiejś dość obleganej piekarnio-kawiarni w centrum i pochłonęliśmy przeraźliwie słodkie ciasta - Ola marcepanową babeczkę z bitą śmietaną i truskawkami a Remik coś co nazywało się kartoflem a okazało ogromnym ptysiem z bitą śmietaną otoczonym marcepanową powłoką i posypanym sporą ilością kakao (ten ostatni specjał jest hardcorowy i tak słodki, że zjedzenie go w całości przez jedną osobę to nie lada wyzwanie). Odwiedziliśmy duńskie Muzeum Narodowe, obejrzeliśmy wystawę etnograficzną ze zbiorami z całego świata, w tym szczególnie bogatymi i interesującymi eksponatami z duńskiej przecież Grenlandii. Wysłuchaliśmy przy okazji koncertu orkiestry dętej z Melbourne, która akurat gościnnie występowała w muzeum. Od tego zastanawiania się znowu zrobiło się późno. Mieliśmy jechać do Roskilde, ale tak jakoś nagle uświadomiliśmy sobie, że prawdziwie to nam się chce na polską wieś. A Nela o jakichś chwastach pisała, a Zubek o prawdziwym polskim jedzeniu. Urlop powoli się ku końcowi zbliża, to co zdążymy jeszcze na tą wieś, czy nie? Odebraliśmy Barbarę z parkingu, przyjrzeliśmy jej się uważnie. Utytłana, aż strach. SPA by jej się przydało. Nam też, może być wiejskie. Z tego wszystkiego załadowaliśmy się do auta i jedziemy, na południe, do Gedser na prom. Całe to szczęście, że bilet na prom mamy open, a nie na konkretny dzień i godzinę. Dojeżdżamy jakoś po 17, prom szczęśliwie jest o 17.45. No więc czekamy tylko chwilę - my, kierowcy polskich tirów i szwedzkich oraz norweskich camperów. W końcu wtaczamy się na prom i bujamy się do Rostoku, skąd już tylko jakieś 350 km dzieli nas od prawdziwej polskiej wsi :)