Właściwie to okropnie ciężko nam było rozstać się z Piemontem i ruszyć dalej. Zasiedzieliśmy się w Cheri i w krew nam weszły codzienne objazdy po okolicznych wioskach i miasteczkach w poszukiwaniu kolejnej winnicy, trufli na obiad i miejscowych serów. Dzień wcześniej, chyba na pożegnanie, po niespodziewanej i potężnej burzy powietrze stało się tak przejrzyste, że po raz pierwszy zobaczyliśmy wyraźnie ośnieżone szczyty Alp otaczających Turyn pierścieniem od północy, zachodu i południa. Właśnie wtedy pomyślałam, że Piemont to miejsce, w którym pięknie byłoby żyć (kiełkuje już plan zaangażowania Laury w zatrudnienie Remika na miejscowym uniwersytecie, zupełnie tylko nie wiem co ja z moim beznadziejnym wykształceniem miałabym tu robić, ale z rozkoszą zostałabym gospodynią domową, sadziłabym pomidory w przydomowym ogródku i patrzyła jak dojrzewają w południowym słońcu...). No ale dosyć tych dywagacji, bo miało być o Weronie. Ponieważ w naszych przedwyjazdowych planach postanowiliśmy udać się do Słowenii, to jakoś tak naturalnie wypadło nam zatrzymać się po drodze w Weronie. Nie ma chyba osoby, która nie słyszałaby o Weronie, mieście w którym miał rozegrać się dramat słynnych szekspirowskich kochanków Romea i Julii. Już tylko z tego powodu Weronę każdego roku odwiedzają tłumy turystów. Miasto jest jednak na tyle piękne, że i tak warto je odwiedzić, choć najlepiej zrobić to poza sezonem turystycznym. Centralny punkt miasta stanowi plac Bra, na który wchodzi się przez Portoni della Bra - bramę składającą się z dwóch wielkich łuków. Przy placu mieszczą się dwie okazałe budowle - Palazzodella Gran Guardia i Palazzo Barbieri, jednakże tym, co w pierwszej kolejności przyciąga wzrok jest okazała pochodząca z I w. n.e. arena, jeden z największych rzymskich amfiteatrów, które zachowały się do naszych czasów. Na placu Bra odbywają się również okazjonalnie różnego rodzaju jarmarki, my akurat trafiliśmy na wielki świąteczny jarmark ze straganami oferującymi specjały z wszystkich niemalże regionów Włoch. Były też stoiska z innych europejskich krajów i tak Austriacy częstowali wurstem, Hiszpanie paellą, Holendrzy czymś dziwnym z bitą śmietaną na wierzchu, a nasi bigosem :) Ponieważ eksplorujemy na tej wędrówce kuchnię włoską nie skusiliśmy się na bigos, ale za to na pastę z truflami owszem, a poza tym dokonaliśmy zakupu ogromnych oliwek z Sycylii i pysznego sera. Potem udaliśmy się w poszukiwaniu hipotetycznego domu Julii. Nie dało się go przeoczyć z powodu tłumów, jakie się kłębiły pod domniemanym balkonem, na który miała wychodzić Julia do swego Romea, przy czym z tego, co wyczytaliśmy w przewodniku balkon do kamienicy został zdaje się doklejony już po tym, jak Szekspir napisał swe dzieło. Nikomu to jednak nie przeszkadza i tłum chętnych ustawia się w kolejce do wejścia do domu Capulettich, w szczególności zaś na tłum ten składają się przedstawicielki płci pięknej, wszystko po to, by móc zapozować do zdjęcia na chwilę wcielając się w rolę nieszczęśliwej kochanki. Nas tłum odstraszył i nie chcieliśmy się wcielać w żadne role na owym balkonie, poza tym do dziś nie możemy zrozumieć dlaczego wszyscy robili sobie zdjęcia z posągiem Julii trzymając ją za lewą pierś. Może byśmy się dowiedzieli, gdybyśmy się tam dopchali, ale wcale nam się nie chciało i uciekliśmy stamtąd jak najprędzej. To doświadczenie spowodowało, że jakoś nie paliliśmy się do odszukiwanie grobu Julii, za to tradycyjnie bez większego planu krążyliśmy po starówce, oglądając piękne fasady małych kamieniczek i odnajdując kolejne Kościółki, które dla nas nie miały konkretnych nazw wymienionych w przewodniku, ale po prostu były. Na koniec obejrzeliśmy jeszcze zamek Castel Vecchio i pogapiliśmy się na płynącą przy nim Adygę, zaopatrzyliśmy się w świeże truskawki (pyszne i pachnące jak u nas w środku sezonu) i pęczek szparagów do pasty na obiad, po czym ruszyliśmy w kierunku Wenecji, a dokładniej położonego nieopodal niej Punto Sabbioni, miasteczka na krańcu cypla wrzynającego się w zatokę wenecką, w którym postanowiliśmy się zatrzymać na kempingu. Pogoda bowiem wreszcie zaczęła nam dopisywać, zrobiło się niemal upalnie, deszczowych chmur nie było na horyzoncie i stwierdziliśmy, że nocleg pod namiotem będzie całkiem przyjemny :) Ostatecznie wylądowaliśmy na bardzo przyzwoitym campingu Marina di Venezia, skąd mieliśmy blisko do przeprawy promowej do Wenecji. Camping był zadbany i bardzo ładnie położony, tuż przy ładnej piaszczystej plaży a za 3 osoby wyszło nam 25 euro za noc (w cenie możliwość skorzystania z kompleksu basenów i jak to mawia Remik był tam "kałowiec" czyli pan zapewniający atrakcje znudzonym turystom, wieczorne dansingi i potupajki wszelakie, albowiem camping ten jest chyba przede wszystkim pomyślany do wypoczynku stacjonarnego). Z usług pana kaowca nie skorzystaliśmy, za to pod chmurką zmontowaliśmy sobie bardzo przyjemną pastę z pomidorami i szparagami, do której ustalonym zwyczajem raczyliśmy się miejscowym winem.