Właściwie to nie wiem, co nas podkusiło, żeby przyjechać do Wenecji. W Wenecji byłam dwukrotnie w czasach jeszcze szkolnych (a więc wieki temu) i chyba atmosfera wszechogarniającego ścisku nieco zatarła mi się w pamięci. Remik nie był tu jeszcze nigdy, więc ścisku nie pamiętał. Nelunia ostatni raz oglądała Wenecję w czasie wielkiej śnieżycy, więc tłok był jakby nieco mniejszy. A ponieważ Wenecja jest bez wątpienia wyjątkowa i zasługuje na miano jednego z najpiękniejszych miast na świecie to postanowiliśmy dać jej szanse. Tak oto rozpoczęliśmy dzień przemierzając wody laguny weneckiej promem przewoźnika noszącego dumne miano Marco Polo (9 euro od osoby w obie strony), zmierzając w kierunku położonego na licznych wyspach miasta pyszniącego się dumnie w słońcu nad połyskującą taflą wody. Już z daleka podziwialiśmy bogato zdobioną, biała fasadę pałacu dożów, strzelistą wieżę zegarową i kopułę bazyliki św. Marka. Z bliska wszystko okazało się już zdecydowanie mniej przyjemne, bowiem jak można się było tego spodziewać zaraz po opuszczeniu pokładu promu wpadliśmy w kłębiący się wir składający się głównie z uczestników zorganizowanych wycieczek - Japończyków wymachujących czerwonymi parasolkami, Turków w pomarańczowych koszulkach, polskiej pielgrzymki z zielonymi chustami i podobizną Jana Pawła II zawieszonej na piersi, Niemieckich emerytów, hałaśliwych wycieczek szkolnych, Hinduskich kobiet w pięknie malowanych sari i dystyngowanych Angielek. Cały ten tłum poruszał się we wszystkich możliwych kierunkach na raz i trudno było uniknąć zgniecenia albo zepchnięcia do kanału. Przy pierwszym moście nad kanałem zrobił się ogromny korek, każdy bowiem chciał zrobić sobie na nim zdjęcie. Jeszcze zanim doszliśmy do Palazzo Ducale byliśmy już mocno sfatygowani. Przy pałacu dożów okazało się, że kolejka do wejścia ciągnie się daleko aż do połowy placu św. Marka, a na nim miesza się z kolejką prowadzącą do wejścia do bazyliki. Upał, ścisk, zgiełk, hałas, to wszystko spowodowało, że daliśmy sobie spokoju ze zwiedzaniem tych przybytków od wewnątrz (pewnie tak łatwo by nam to nie przyszło, gdyby nie to, że większość z nas już miała kiedyś tę przyjemność). Następna godzina zeszła nam na bezskutecznych próbach odnalezienia mniej zatłoczonych uliczek, a w końcu w okolicach mostu Rialto wycieńczeni opadliśmy na kawiarniane krzesełka. Drogo nas to kosztowało, bo za dwa piwa dla spragnionej Neli i Remika zapłaciliśmy 15 euro. Na koniec odszukaliśmy pośpiesznie targ, na nim dopadliśmy świeże przegrzebki, suszone pomidory, cytryny, młode cukinie i tymianek, a potem to już zależało nam tylko na tym, aby jak najszybciej dotrzeć na camping, zanim lód, w którym nieśliśmy przegrzebki całkiem się roztopi a upał zabije nasz obiad. Jak na złość prom marco polo w pożądanym kierunku nie chciał się pojawić, nigdzie nie było żadnego punktu informacyjnego, w którym moglibyśmy dowiedzieć się kiedy odchodzi następny kurs, nikt nic nie wiedział i w efekcie spędziliśmy godzinę na nabrzeżu w ostrym słońcu mając Wenecji coraz bardziej dość. Całe szczęście przegrzebki dały radę i odreagowaliśmy akcję Wenecja popijając owoce morza miejscowym prosecco. Resztę dnia spędziliśmy na plaży nabierając sił na jutrzejszą wyprawę do Słowenii.