Poranek szczęśliwie okazał się chociaż przelotnie słoneczny, co dodało jeszcze Lublanie uroku. Popijając wczesną kawę na jednej z ulicy lublańskiej starówki przyglądaliśmy się fasadom odnowionych kamienic, których kolory wyostrzył padający całą noc deszcz. Stolica Słowenii jest położona w śródgórskiej kotlinie, a jej centrum wraz z urokliwą, miniaturową starówką wciśnięte jest pomiędzy dwa wzgórza - wzgórze zamkowe, na którym wznosi się Lublański grad oraz Tivolski vrh, teraz tonące w świeżej, soczystej zieleni. Gwarną ulicą Copową dotarliśmy do jednego z głównych placów starego miasta - Presernov trg. Na jego skraju grupa cyganów wyśpiewywała "Kalinkę" ku uciesze angielskich turystów, najwyraźniej przekonanych o tym, że słuchają słoweńskiej muzyki ludowej. Cyganie wydali nam się jacyś znajomi i po chwili rozpoznaliśmy wśród nich pensjonariuszy naszego hostelu, który okazał się niezłą meliną i w którym trudno było zmrużyć oko, do czego owa trupa walnie się przyczyniła (a jednak "Cygan, to cygan" podsumujemy za Lidią Ostałowską). Przeszliśmy się nabrzeżem Ljubljanicy, deptakową ulicą Wolfową i szeregiem pomniejszych uliczek. Na okazałym placu kongresowym grupa dziewcząt ćwiczyła układ choreograficzny rodem z bolywoodu pod czujnym okiem śniadego nauczyciela, a szkolna wycieczka kłębiła się wokół muzeum szkolnictwa. Dość powierzchownie obejrzeliśmy okazałe gmachy filharmonii i teatrów, ambasad i konsulatów, duże i małe kościółki, po czym zabraliśmy się w drogę, bo ku uciesze przede wszystkim Neluni planowaliśmy udać się do arboretum znajdującego się jakieś 20-30 km od Lublany w miejscowości Volcji Potok. (W tak zwanym międzyczasie nad Lublaną zebrały się burzowe chmury i wieczorem przeglądając zdjęcia stwierdziliśmy, że słońca nie widać na ani jednym zdjęciu ze stolicy). Arboretum okazało się naprawdę okazałe (obejmuje 85 ha!) i pomimo tego, że krążyliśmy po nim jakieś 3 godziny nie zdołaliśmy obejść całego. Ponieważ trafiliśmy jeszcze na schyłek sezonu tulipanowego odbiliśmy sobie trochę zeszłoroczne ominięcie holenderskiego keukenhofu (mieliśmy się tam udać podczas zeszłorocznej majówki w Holandii, ale naprawdę wyjątkowo paskudna pogoda pokrzyżowała nam plany - powoli zastanawiamy się, czy kiedyś na majówkę uda nam się wybrać w miejsce, w którym akurat będzie ładna pogoda...). Kiedy podążaliśmy holenderską ścieżką w Volcjim Potoku od odmian tulipanów zakręciło nam się w głowach. W arboretum ponadto można oglądać też ogrody francuskie i angielskie, urządzono w nim labirynt i naprawdę świetny, rozległy plac zabaw dla dzieci, więc jak ktoś planuje wybrać się na urlop z dziećmi do Słowenii, to arboretum jest naprawdę fajną opcją do odwiedzenia. Ponadto można dzieciaki przewieźć po arboretum kolejką (bilety wstępu do arboretum w okresie od połowy kwietnia do końca czerwca kosztują dla dorosłych 6,50 euro, dla dzieci w wieku szkolnym 5 euro, dla młodszych 3 euro, są też bilety rodzinne; po sezonie bilety są tańsze).
Po południu wylądowaliśmy w Bledzie, niewielkim położonym w górach miasteczku słynącym z turkusowych wód jeziora, nad którym leży i znajdującej się na tym jeziorze niewielkiej wyspy, na której wzniesiono barokowy kościółek. Zainstalowaliśmy się w apartamencie u pani Marii Leśnik (3-4 osobowy apartament składający się z sypialni i kuchni z jadalnią w cenie 55 euro za dobę), przyrządziliśmy mule po marynarsku duszone w białym winie ze słoweńskiej Istrii, po czym wybraliśmy się na spacer wokół jeziora. Dla dobrego trawienia :)