Do Banyuwangi dotarliśmy planowo, o 4.30 rano po siedmiu godzinach podróży. Z dworca, omijając szerokim łukiem tłum świadczący wszelakie usługi transportowe, podreptaliśmy w kierunku homestay'u panorama. Lisa, podróżująca samotnie Niemka, którą poznaliśmy w pociągu i która tak jak my wybierała się do Kawah ijen, miała tam zabukowany pokój. My też zdecydowaliśmy się tam zostać, bo cena była rozsądna (170.000rp za pokój), a w dodatku do dyspozycji był basen. Razem z Lisą wynajelismy samochód (350.000rp za dobę), dołączyły się do nas jeszcze dwie inne dziewczyny z hostelu i pojechaliśmy najpierw na plażę (wg miejscowych super rafa i nawet z rekinami można tam pływać, wg nas rafa na wymarciu, a woda ma zapach ropy) a potem do znajdującego się ok 40 km od Banyuwangi parku narodowego Baluran, wg przewodnika "małej Afryki" na Jawie.
Park Narodowy Baluran obiecywał nam afrykańską sawannę rozciągającą się u podnóża jawajskiego wulkanu, dziewiczą plażę i zarośla mangrowe. Do parku wjechaliśmy od strony południowej i na wejściu skasowany nas po 150.000rp za wstęp. Prowadząca do punktu widokowego w Bekol i dalej do plaży Bima drogą nie zasługuje na to miano i przejechanie 18 km zajęło nam godzinę. To jednak nie było najgorsze. Nie było również największym felerem to, że pogoda postanowiła w końcu przekonać nas o tym, że mamy porę deszczową. Najgorsze było to, że jechaliśmy właściwie przez zgliszcza sawanny.Pomiędzy nimi w deszczu przemykały wielkie stada bawołów i jeleni. Na nadpalonych konarach drzew poprzysiadały zdezorientowane makaki. Plaża była upiornie zaśmiecona. Wszystko to razem składało się na upiornie smutny widok.