Wjazd do Ubud był dla nas szokiem. Na ulicach praktycznie widać tylko turystów. W ilości znacznej. Trudno z tłumu wyłowić Balijczyka. Wzdłuż ulic ciągną się rzędy bynajmniej nie azjatyckich sklepów, przykładowo można zrobić zakupy w butiku Ralpha Laurena. Na kolację można tu zjeść pizzę czy burgera i dobrze, że chociaż nie widzieliśmy tu żadnego Mc Donalda. Ze świątynią Pura Taman Saraswati sąsiaduje za to starbucks.
Zatrzymaliśmy się w Arjuna hause, bardzo przyjemnym i niedrogim homestay'u w samym centrum Ubud. Za pokój dla trzech osób ze śniadaniem (wybraliśmy naleśniki, świeże owoce, kawa) zapłaciliśmy 230.000rp za noc. Właścicielka jest bardzo miła i pomocna i naprawdę szczerze możemy polecić tę miejscówkę.
Cały dzień włóczyliśmy się po mieście, szukaliśmy cienia w monkey forest, zaglądaliśmy do mniejszych i większych świąynek, ubud palace, szukaliśmy ochłody w małych klimatyzowanych galeryjkach i dogadzaliśmy sobie a to świeżym sokiem z kokosa, a to kopi luwak, truskawkowym sorbetem, ostrą tajska zupą. Zeżarliśmy też jednego duriana, a właściwie zjadł go Remik, bo ja po jednej cząstce podziękowałam, a Magda okropnie pluła swoją, po czym stwierdziła, że durian smakuje dokładnie tak, jak pachnie. Wieczorem dobrze ulokowalismy 80.000rp i obejrzeliśmy tradycyjny balijski taniec na scenie przed bramą do świątyni Pura Taman Saraswati.
Początkowo chcieliśmy zostać w Ubud dłużej, pozwiedzać okolicę. Taki tu jednak tłok, że bierzemy kurs na Lombok z przystankiem na Gili. Jeszcze nie wiemy, na którą z nich nas poniesie.