Rano chmury się przerzedzają i widzimy na dole nieco zamglone jezioro i dymiący stożek małego wulkanu - Barujari. Wulkan mały, ale zdążył już nieźle namieszać - ostatnio zaktywizował się pod koniec października 2015 r. i przez prawie dwa miesiące ostro dymił i pluł lawą, co spowodowało zamknięcie parku Rinjani, a poza tym na ponad tydzień sparaliżowało ruch na trzech pobliskich lotniskach - na Lomboku, Bali i Jawie. To cud doprawdy, że tuż przed naszym przyjazdem na Lombok trasa została ponownie otwarta. Gdy schodzimy na dół do jeziora (niecałe 2 h) wychodzi słońce, na dole więc rozbijamy biwak i suszymy przemoczone rzeczy. Moczymy nogi w jeziorze, którego temperatura po ostatniej erupcji znacznie się podniosła i jest teraz zbliżona do temperatury curry, które już przygotowuje dla nas kucharz. Nie kąpiemy się, bo woda nieco zajeżdża zdechłymi rybami. Tych zresztą na brzegu leży sporo - nowe warunki termiczne najwyraźniej rybom nie odpowiadały.
O rybach słyszymy absurdalną historię - podobno poprzedni prezydent przyleciał tu helikopterem i osobiście zarybiał jezioro. Nie wiemy, czy to prawda, czy bajka,ale tak twierdzi nasz przewodnik.
Psy idą z nami dalej i mają szczęście bo dostają na obiad mojego kurczaka. Dokładnie na to zresztą pewnie liczyły. Świni nie widać. Są za to bandy siwych makaków. Po dwóch godzinach na dole, nasycone widokami i dumne z wyników akcji suszenie, okrążamy jezioro i wspinamy się na przeciwległe zbocze krateru. Po 2,5h dumne dochodzimy na krawędź krateru (2.700 m.n.p.m. ) i miejsce wyznaczone na drugie obozowisko. Nie ma jednak jeszcze naszego tragarza-kucharza z namiotem więc po chwili stoimy na kompletnym wypiździejewie w strugach deszczu. Wygląda na to, że dziś w nocy będziemy drapać się na Rinjani w mokrych butach i kurtkach. Nie my jedne. Tak, jak wczoraj na szlaku nie towarzyszył nam nikt, tak dziś robi się całkiem gęsto.