O 2 w nocy pobudka, gorąca kawa i pół godziny później ruszamy. Warunki pogodowe mamy idealne - noc gwiaździsta, bezchmurna, delikatny wiatr. Idziemy sobie w rządku czołówek i patrzymy głównie pod nogi. Ścieżka jest przeważnie dość szeroką, ale szybko robi się dość stroma, a nasze nogi grzęzną w osypującym się wulkanicznym tufie. Nie zatrzymujemy się, bo wraz z nabieraniem wysokości zaczyna robić się chłodno. Chwilę po 5 osiągamy wierzchołek, a ponieważ powiedziano nam, że będziemy szły około cztery godziny, ja do ostatniej chwili jestem przekonana, że to fałszywy szczyt i jak na niego wejdę zobaczę dopiero prawdziwy cel naszej wędrówki. Na górze jest jeszcze prawie całkiem pusto, jest też ciemno i prawie godzinę będziemy czekać na wschód słońca. To będzie prawdziwa próba, bo po tym jak przyzwyczaiłyśmy się tu do temperatur 30+ sześć stopni, które jest na szczycie w połączeniu z zimnym wiatrem wydaje nam się siarczysty mrozem. W próbie tej będzie nam towarzyszyć koc, bo nasz przewodnik okazał się niezastąpiony i przytargał go tu dla nas razem z colą i ciastkami. W tak komfortowych warunkach to ja jeszcze na żadną górę nie wchodziłam ;) Oglądamy wschód słońca i krajobrazy zapierające dech w piersiach, widzimy całą kalderę, jezioro i stożek mt. Barujari, wyspy Gili. Zielony Lombok i szaroniebieski ocean. Nie uwiecznimy z tego za dużo, bo aparat odmówi współpracy. Ta podróż zdecydowanie przebiega pod hasłem awarii technicznych.
Schodzimy do obozu, a właściwie zjeżdzamy na tufie, co zajmuje nam jakieś półtorej godziny. Jemy śniadanie, pakujemy graty i po kolejnych sześciu godzinach wychodzimy w Sembalung Lawang, gdzie przechwytujemy kurującego nogę R. i już razem podążamy do Senaru na obiad, a potem dalej do Kuty.