Jakaś koza chyba przegryzła kabel i teraz w całej Kucie nie ma Internetu. Są za to kozy, bydło rogate, dużo piachu, turkusowy ocean i niestety mnóstwo śmieci, ale to w Indonezji dość częste zjawisko. Do Kuty zlądowaliśmy wczoraj po trzydniowym treku na Rinjani, trochę obolali i niedospani. Zakotwiczyliśmy w Full Moon homestay, które jest nieco zapyziałe, ale nam to nie przeszkadza, bo poziom akceptacji lokalnych warunków mamy coraz wyższy. A tu ocean naprzeciwko i z kawiarni obok (Full Moon Cafe - jak się później zorientowaliśmy figurującej w LP) owiewa nas morska bryza. Wczorajsza kolacja w rzeczonym przybytku nieco nas zawiodła, ale Pan, który tu obsługuje ma uśmiech od ucha do ucha, czym nas rozbraja kompletnie, a dziś rano objechał na motorku pół wiochy żeby znaleźć dla mnie kokosa.
Po południu zmieniliśmy stołówkę na warung bule i to jest prawdziwa rozpusta. Gigantyczne krewetki, mahi-mahi i homar, a na deser biszkopt czekoladowy. Tak btw wbrew opisowi w LP ceny dań mniej rozpustnych w bule są na tym samym poziomie co w Full moon, a smakują o trzy nieba lepiej.
Na dzikiej plaży wściekła małpa z zaskoczenia dokonała zamachu na jedyną butelkę wody, którą ze sobą mieliśmy. Remik dzielnie i ofiarnie ją odzyskał. W tym upale to była prawdziwa walka o przetrwanie gatunku. Wyszliśmy z niej zwycięsko.
Nie mamy siły dodać nic więcej. Jest za gorąco.