Dotarliśmy do Yogyakarty. Samolot linii lion air wyjątkowo odleciał o czasie, choć ten jeden raz to mógłby akurat trzymać poziom i przykładnie się spóźnić, bo zanim Pani w kafejce na lotnisku podała nam wreszcie zamówione wcześniej kanapki prawie skończył nam się bording. Przy tym na lotnisku w Prayi wszystko jest nie po kolei i kontrola osobista jest przy bordingu. W efekcie prawie zadławiliśmy się przeżuwając te kanapki tuż przed bramką i zapijając je wodą, której resztę chcieliśmy wyrzucić, ale nigdzie nie było kosza, więc oddaliśmy panu na bramce. Następnie ku naszemu zaskoczeniu półtoralitrową butelkę wody oddano nam za bramką. Noża sąsiada, który zagubił się parę dni temu, a teraz odnalazł się cudownie w naszym bagażu podręcznym niestety nie. Ale Pan nas bardzo przepraszał za to, że musi go zabrać.
W Yogyi publicznym busem (11.000rp za 3 osoby) dojechaliśmy do centrum i do dziś nie wiemy czemu dwukrotnie musieliśmy się przesiadać z autobusu linii 3b na linię 3b. Zakwaterowaliśmy się w sympatycznym homestay'u nasi bungkus i powoli eksplorujemy miasto. Powoli, bo jest upiornie gorąco. Obeszliśmy centrum, wytwórnię batiku i okropną batikową ulicę handlową Malioboro, zwiedziliśmy niezbyt okazałą ale przyjemną wodną świątynię Tamansari, a Kratonu - tutejszego pałacu sułtana - nie zwiedziliśmy bo powiedziano nam, że nic tam nie ma. Zrobiliśmy przyprawowe zakupy na targu. Poszwędaliśmy się po Sosrowijayan i Prawirotaman, gdzie dokonaliśmy cudownego odkrycia w postaci piekarni i prawie europejskich bagietek. Zakupiliśmy też ekskluzywną jawajską czekoladę (w tym w wersji nadziewane durianem) i zastanawiamy się w jak ekskluzywnym stanie dowieziemy ją do Polski w tym skwarze.